Wszystko się psuje
Urodzona w 1975 roku Mayim Bialik znana jest głównie jako aktorka, choć na koncie ma również – uwaga! – obroniony na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles doktorat z neurobiologii. Do jej najbardziej rozpoznawalnych ról z całą pewnością należy kreacja z serialu „Teoria wielkiego podrywu” (2007-20119), za którą cztery razy nominowano ją do Emmy, a dwukrotnie nagrodzono statuetką Critics’ Choice Television. „Stworzeni dla siebie” (2022) to jej producencki, scenariopisarski oraz reżyserski debiut. Sporo roboty jak na pierwszy film.
Abigail (Dianna Agron) i Nathan (Simon Helberg) są rodzeństwem, które dorastało w dysfunkcyjnej rodzinie amerykańskich Żydów. O ile on przed dwiema dekadami całkowicie odciął się od familii, o tyle ona postanowiła zostać, stając się czymś na wzór – jak to określa jej brat, gdy wreszcie spotykają się po tych wszystkich latach – worka treningowego i wycieraczki w jednym. Abigail, rozwodem przepłaciwszy kontakty z toksyczną matką Barbarą (Candice Bergen) i autorytarnym ojcem Eugene’em (Dustin Hoffman), stara się pogodzić wychowywanie rozwrzeszczanych synów (Harrison Fox i Wesley Holloway) z opieką nad matulą i coraz bardziej niedomagającym staruszkiem, próbując zarazem poskładać swe życie uczuciowe do kupy (stąd między innymi randkowanie z granym przez Justina Chu Cary’ego ogrodnikiem Jayem). Kiedy nestor rodu podupada na zdrowiu na tyle, że jego śmierć staje się kwestią miesięcy bądź nawet tygodni, na barki kobiety spadają dodatkowe obowiązki, którymi najchętniej podzieliłaby się z nieobecnym Nathanem, lecz ten nie chce słyszeć o pojednaniu z rodzicami.
„Stworzeni dla siebie” to kino tyleż interesujące i na pewnych poziomach zniuansowane, co nierówne. Jako dramat skupiony wokół odchodzenia i straty wydaje się wiarygodny, bywa wzruszający i może pozostawić trwały ślad na widzu, który na własnej skórze doświadczył, niczym główna bohaterka, bezradności, bólu, lęku, przemocy, ale i chwilowego szczęścia oraz towarzyszącego procesowi gaśnięcia bliskiej osoby smutku i poczucia chaosu. Bialik, zainspirowawszy się w niewielkiej mierze przeszłością swojej rodziny, ma w sobie ogromne pokłady zrozumienia i przebaczenia, a więc także miłości, co może być wprost nie do pojęcia przez część odbiorców. Reżyserka portretuje ludzi – i mowa tu nade wszystko o matce i ojcu protagonistki – pełnych wad, krzywdzących i kłócących się nieustannie, narcystycznych i destrukcyjnych.
Eugene to człowiek, który nie stronił od brutalności, raz po raz wymierzając małej Abigail cios w twarz (teraz nie ma siły, by samodzielnie wstać z krzesła). Barbara zaś to postać manipulująca otoczeniem, obrażająca niemal każdego, kto stanie jej na drodze, zakłamująca rzeczywistość, przymykająca oczy na to, co wyprawia się pod jej dachem, niemająca ani krzty szacunku dla tych, którzy są najbliżej: córkę co rusz karci, mężowi wpycha do buzi urodzinowy tort, nie zważając na to, że ten może się udusić, imion i nazwisk lekarzy oraz opiekunów nie potrafi lub zwyczajnie nie chce zapamiętać.
Przed takimi osobami Bialik stawia maltretowane przez nich niegdyś dziecko, czyniąc zeń ostatnią deskę ratunku. Czyżby zatem kultywowanie tradycji wymagającej od potomstwa rozpostarcia skrzydeł nad starzejącymi się rodzicami było obligatoryjne, niezależnie od tego, co to potomstwo czuje? Najwyraźniej tak. Abigail – choć poobijana, ledwo stojąca na nogach i wciąż mająca w pamięci to, co dotknęło ją przed laty, jak ją traktowano – podejmuje decyzję, by wybaczyć i pomóc swym oprawcom (jak inaczej ich nazwać, skoro scen sugerujących beztroskie szczenięctwo i młodość jest tu jak na lekarstwo?).
Nie bez przyczyny postawa Abigail zostaje skontrastowana ze stosunkiem Nathana do wyjątkowo kłopotliwej i napiętej sytuacji. Mężczyzna, dziś odnoszący sukcesy jako wykładowca i współtwórca własnego ogniska domowego, zdystansował się od matki i ojca, nie umiejąc znieść wywoływanego przez nich cierpienia, czy to fizycznego, czy emocjonalnego. (Na absurd zakrawa skądinąd powód, dla którego Barbara i Eugene skonfliktowali się z synem – otóż nie podobało im się to, że chłopak żyje ze swą dziewczyną bez ślubu. To o tyle dziwne, że sami nie ukrywają, iż ukształtowały ich kontrkulturowa rewolucja lat sześćdziesiątych wespół z wolną miłością i narkotykami).
Zdaje się, że reżyserce – próbującej wprawdzie zrozumieć Nathana – bliżej do zachowania Abigail. Ta, rozwodząc się z mężem, wykonała krok, dzięki któremu udało jej się nie powielić błędów popełnionych w przeszłości przez jej rodzicieli, co nie oznacza bynajmniej, że porzuciła swe pociechy na pastwę losu. Owszem, wciąż żyje w strachu przed tym, iż niedaleko może paść jabłko od jabłoni, a także obawia się, że będzie tak samo okropną matką jak Barbara, ale równocześnie stara się do tego nie dopuścić. Chce być lepsza, dlatego skupia się na pomyślności dzieci, zaczynając naprawdę od samiuteńkich podstaw, a zatem od zdrowego, bogatego w antyoksydanty i wolnego od cukru śniadania (to o tyle znamienne, że z jednej z kilku retrospekcji wprost wynika, iż jako dziewczynka Abigail była w domu głodzona, bodaj za karę).
Rozliczający się ze spuścizną po destabilizujących egzystencję przodkach „Stworzeni dla siebie” to przedziwny film, który sprawdza się w chwytających za serce momentach intymnych, portretujących żegnanie się Eugene’a ze światem. Mężczyzna – w przeciwieństwie do żony – potrafi przyznać się do błędów, poprosić o przebaczenie i pojednać się z tymi przezeń i na jego własny sposób kochanymi. To chyba niewystraczająco, żeby debiut Bialik uznać za udany, zwłaszcza że tak niewiele wskazuje na to, by matka głównej bohaterki zdała sobie wreszcie sprawę, jak niszczącą jest jednostką.