Opowieść więzienna
W 1996 roku w Sing Sing, amerykańskim zakładzie karnym o maksymalnym rygorze, wystartował program Rehabilitation Through the Arts (RTA), którego celem jest – jak sama nazwa wskazuje – resocjalizacja poprzez sztukę. Jego inicjatorzy, świadomi problemu, z jakim zmaga się system więziennictwa w Stanach Zjednoczonych, zaproponowali podejście oparte nie na metodzie nadzorowania i karania, która tworzy błędne koło – generuje całe zastępy recydywistów, rozbija rodziny i społeczności, a ponadto kosztuje podatników miliardy dolarów – lecz na poszanowaniu godności człowieka. Alternatywa polega zatem na organizowaniu warsztatów artystycznych, których założeniem jest „umożliwienie osadzonym rozwinięcia kluczowych umiejętności życiowych, pozwalających sprostać wyzwaniom czekającym na nich po wyjściu na wolność”, dzięki czemu mniej niż 3 procent osób biorących w nich udział wraca za kratki (dla porównania: co drugi skazaniec niekorzystający z narzędzi oferowanych przez RTA w ciągu trzech lat od opuszczenia jednostki penitencjarnej ląduje w niej ponownie). Temu, jak wygląda rzeczony mechanizm, przygląda się Greg Kwedar w filmie pod tytułem „Sing Sing” (2023), napisanym wespół z Clintem Bentleyem, autorem „Dżokeja” (2021).
Divine G (znakomity i dający przestrzeń pozostałym wykonawcom Colman Domingo; znany między innymi z „Zoli” Janiczy Bravo z 2020 roku) odbywa karę za zbrodnię, której nie popełnił. By przetrwać w mamrze – „oddalonym o 45 kilometrów od Nowego Jorku, malowniczo położonym nad brzegami Hudsonu w miejscowości letniskowej Ossining”, jak przedstawiono je w międzywojennej prasie polskiej – całym sobą angażuje się w działalność więziennego teatru prowadzonego przez Brenta Buella (Paul Raci z „Dźwięku metalu” Dariusa Mardera z 2019 roku). Gdy zespół przygotowuje się do wystawienia kolejnego spektaklu, Divine G zajmuje się rekrutacją nowych członków, wśród których jest Divine Eye (grający siebie samego Clarence „Divine Eye” Maclin), mężczyzna, mówiąc oględnie, nieprzyjemny w obejściu.
Panowie nie mogliby się bardziej różnić. Pierwszy z nich głęboko wierzy w moc sztuki i jest święcie przekonany, że wkładając serce i duszę w ten projekt, nie tylko dokonuje swoistej ekspiacji, ale również przybliża się do upragnionej wolności. Drugi zaś – ktoś na wzór lokalnego windykatora, szalenie skutecznego, ale i agresywnego – choć wstępuje w szeregi trupy, lekceważy sprawę, zwyczajnie nie widząc sensu w programie. Divine G i Divine Eye nie dogadują się. Nadają na innych falach, za co winą Kwedar obarcza szeroko pojęty amerykański aparat wymiaru sprawiedliwości, antagonizujący oraz wyrządzający krzywdy – głównie psychiczne, ale przecież także fizyczne – tym, którzy zostają przed nim postawieni.
Tym, co ostatecznie scala bohaterów, jest teatr właśnie. Produkcja szalonego pomysłu, bo będącego mieszanką motywów z przeciwległych biegunów (a to podróże w czasie, a to piraci, kowboje czy mieszkańcy starożytnego Egiptu), przynosi – nomem omen – rehabilitację. Uzdrowienie następuje poprzez podejmowane przez mężczyzn kroki: występowanie, mierzenie się ze słabościami, odnajdywanie w sobie zalet. Pudło, zwane wszak miejscem odosobnienia, przekształca się w strefę bezpieczeństwa zbudowaną na przyjaźni, wzajemnym zaufaniu i bliskości. Jasne, strażnicy wciąż dokazują i dokonują nalotów na cele, wywracając je do góry nogami, ale to tło kreślonej przez Kwedara historii, wyjątkowo humanistycznej, jakże różnej od tego, do czego na przestrzeni dekad – począwszy od brutalnego i mrożącego krew w żyłach „Jestem zbiegiem” (reż. Mervyn LeRoy, 1932) – kino więzienne przyzwyczaiło widza.
Reżyser nie eksploatuje cierpienia osadzonych. Nie ma tu momentów ocierających się o perwersję. Kwedar jest subtelny w prezentowaniu swoich bohaterów – chwytanych w bliskich planach i delikatnie przysłoniętych ziarnem charakterystycznym dla 16-milimetrowej taśmy – zwłaszcza że większość z nich grają naturszczycy i absolwenci RTA, ci, którym udało się wyjść na prostą dzięki programowi. „Sing Sing”, w którym zręcznie łączą się dokument z fikcją, jest dowodem na to, że zainagurowana niespełna trzydzieści lat temu i zakładająca zmianę inicjatywa funkcjonuje całkiem nieźle. „Jesteśmy tu po to, by ponownie poczuć się ludźmi” – pada w pewnym momencie z ekranu. W tym zdaniu, wyrosłym z głębokiego szacunku dla drugiego człowieka i w sposób dość prosty wyrażającym terapeutyczny wymiar utworu, tkwi sedno opowieści snutej przez Kwedara oraz Bentleya, ale i przez 97 procent spośród tych, którzy wzięli udział w programie.