Wpatrzony w ścianę
Orson (Jon Hamm; znany między innymi z „Kto zabił Maggie Moore?” Johna Slattery’ego z 2023 roku) rozpoczyna pracę w firmie o wszystko mówiącej nazwie The Authority (Władza). Zostawiwszy samochód na zaśnieżonym parkingu, po brzegi wypełnionym setkami identycznych aut (w rozeznaniu się w sytuacji pomaga ujęcie ustanawiające chwytane nie dość, że w planie totalnym, to jeszcze z ptasiej perspektywy), mężczyzna wchodzi do zaprojektowanego w stylu brutalizmu budynku (kadrowanego od dołu i spowitego mgłą, a przez to przywodzącego na myśl architekturę dawnego bloku wschodniego), by tam – w typowo bezdusznej i otwartej przestrzeni, skąpanej w szarościach i zimnym oświetleniu – wciągnąć foliowe ochraniacze na buty (wszak szkoda wykładziny!), zająć krzesło naprzeciwko Rakesha (Danny Pudi) i wziąć się do roboty.
Orson, w przeciwieństwie do nowych koleżanek i kolegów, wciąż ma w sobie na tyle dużo zapału i determinacji, ażeby wykazać się przed szefem (Christopher Heyerdahl) i piąć się w związku z tym w górę po szczeblach kariery. Orkę rozpoczyna najwcześniej, kończy zaś najpóźniej. Każdą godzinę aranżuje według tego samego, pedantycznie przestrzeganego schematu: 55 minut wytężonej harówy i 5 minut przerwy. Jeśli jakimś cudem zachce mu się w międzyczasie do toalety, czeka do ustalonej pauzy (jak tłumaczy, taki rygor buduje charakter, a ponadto odczuwana później ulga jest znacznie większa). Niechlujstwa współpracowników – zwłaszcza wspomnianego już Rakesha, od którego części blatu nie oddziela go żadna przegroda (to ponoć kwestia cięć budżetowych) – znieść nie może (jedyną osobą budzącą w nim sympatię jest grana przez Sarah Gadon recepcjonistka).
Całe szczęście, że pewnego razu, wracając z łazienki, natrafia na odseparowane od reszty biuro, do którego przyciąga go coś na wzór syreniego śpiewu. Wszedłszy do środka, zastaje pomieszczenie „oryginalne i gustowne”, „przytulne i zadbane”, urządzone „elegancko, ale bez przepychu”, wyposażone w „ciepłe światło” oraz w meble o „obiciach niezwykle miękkich”, a nawet „książki i płyty dobrane z ogromną starannością”. W klasztornym niemal wnętrzu, nijak nieprzypominającym pozostałych sektorów gmachu, za to utrzymanym w estetyce lat pięćdziesiątych XX wieku, Orson odnajduje harmonię. Siadając w wygodnym fotelu, otoczony uspokajającym i pachnącym drewnem, czuje się, jakby sam zarządzał spółką. Mało tego. Dzięki przebywaniu w pokoju staje się wydajniejszy, a jego praca – efektywniejsza. Docenia go pryncypał, reszta załogi patrzy spode łba. Jest bowiem jeden problem – zdaniem ekipy wychwalane przezeń tajemnicze miejsce wcale nie istnieje.

„Sekretny gabinet” (2022), film wyreżyserowany przez Joachima Backa, który na koncie ma Oscara za krótkometrażówkę „Nowi lokatorzy” (2009), to zamknięta w formule czarnej komedii, okraszonej powściągliwym i ocierającym się o absurd humorem, satyra na sprowadzający człowieka do roli śrubki w maszynie korporacjonizm oraz wynikające z niego wypalenie zawodowe i obłęd. Wprawdzie to kino oparte na powieści szwedzkiego autora Jonasa Karlssona, ale ogląda się je tak, jakby za pierwowzór odpowiadał sam Franz Kafka. Aura opresji oraz swego rodzaju autorytaryzmu unosi się nad bohaterami tej opowieści.
Przedsiębiorstwo, w którym Orson dzień w dzień ślęczy nad bliżej nieokreślonymi dokumentami, to organizacja do tego stopnia nieprzyjazna, że można w niej oszaleć (to, że nikt nie kwapi się do tego, by wymienić permanentnie mrugającą żarówkę, mówi wiele o tej instytucji). Nic zatem osobliwego w tym, że mężczyzna szuka azylu, który uwolni go od wrogich spojrzeń pań i panów współtworzących struktury zakładu – im skądinąd też trudno się dziwić, skoro Orson, pozjadawszy wszystkie rozumy, ma się za lepszego od nich (świadczy o tym prowadzona przezeń ponad kadrem narracja, główne źródło informacji o świecie przedstawionym i panujących w nim realiach) – a przy okazji da mu możliwość wcielenia w życie swego misternego projektu. Znajdując tytułowy sekretny gabinet, protagonista odkrywa ciszę i ład, których nie dałyby mu owocowe czwartki.
Skoro natomiast – jak sugerują członkowie zespołu – pokój nie istnieje, to czy oznacza to automatycznie, że Orson, przytłoczony kulturą zapieprzu charakteryzującą ponowoczesność, zaiste postradał zmysły? Niewykluczone, choć odpowiedź na to pytanie nie ma tak naprawdę znaczenia, gdyż tak się składa, że Back, przybliżając losy uwikłanego w kierat everymana o twarzy Jona Hamma (to dość niezwykły wybór obsadowy, biorąc pod uwagę ponadprzeciętną fizjonomię aktora, ale w pełni zrozumiały i stanowiący najmocniejszy punkt dzieła), choć sprawnie operuje tematem i wie, co chce osiągnąć na ekranie, nie wnosi niczego nowego do podobnych anegdot o równie krytycznej wobec korporacjonizmu wymowie. W tej dystopijnej rzeczywistości to, że Orson jako jedyny widzi sekretny gabinet, może i jest jakąś metaforą, ale nie na tyle wyrafinowaną, by robić z tego pełnospektaklowy film. Materiału wystarczy tu bowiem na krótki metraż, w którym – jako się rzekło – reżyser sprawdził się już dużo lepiej.