Dominacja

Zapięta na ostatni guzik Rebecca Marin (Margaret Qualley) z kancelarii prawnej Lichter & Haynes stawia się w wytwornym apartamencie zajmowanym przez Hala Porterfielda (Christopher Abbott; znany między innymi z „Czarnego niedźwiedzia” Lawrence’a Michaela Levine’a z 2020 roku) w celu przeprowadzenia z nim rozmowy kwalifikacyjnej na stanowisko dyrektora generalnego sieci hoteli, która należała niegdyś do jego nieżyjącego już ojca. Im dłużej trwa wywiad, tym bardziej zadawane przez kobietę pytania odbiegają od tematu konwersacji. „Czy leczyłeś się z alkoholizmu z pomocą grup wsparcia takich jak AA?”. Owszem, dziwne, ale wciąż akceptowalne. „Jakieś choroby weneryczne?”. Halowi zapala się czerwona lampka ostrzegawcza. „Pytasz dla siebie czy dla nich?” – ripostuje mężczyzna. „Kiedy straciłeś dziewictwo?”. Porterfield nie wytrzymuje. „Co to ma być?” – rzuca, nie kryjąc irytacji. „Ja tylko zbieram informacje i piszę raport” – uspokaja go panna Marin.

Hal jest wściekły, lecz nie za to, jakie zagadnienia poruszyła interlokutorka, a za to, że nie trzymała się scenariusza. Wnet bowiem na jaw wychodzi, co w istocie kryje się za schadzką. Rebecca jest dominą, a para spotyka się regularnie. Teraz jednak on, osiągnąwszy kolejny orgazm, informuje ją, że najwyższy czas zakończyć tę relację. Tak się składa, że Hal naprawdę ma zostać prezesem firmy odziedziczonej po zmarłym tatku, a zabawa tego typu nie przystoi osobie na jego stanowisku. Rebecca, dostawszy na pożegnanie zegarek („Jak glina idący na emeryturę” – konstatuje), opuszcza lokal urażona, ale po chwili, zdawszy sobie sprawę, jak niezatarte piętno wycisnęła na życiu Porterfielda, wraca, by go szantażować. Twierdzi, że nagrała sekstaśmę, której ujawnienie mogłoby pogrążyć sukcesora. Czy to wciąż część przygotowanego przez Hala skryptu? A może Rebecca wyszła z roli i postanowiła wybić się na niezależność?

Zachary Wigon, autor świetnej „Komputerowej miłości” (2014), powraca po niespełna dekadzie filmem „Sanctuary” (2022), w którym – zaangażowawszy parę uzdolnionych aktorów, na całe szczęście nieszarżujących aż tak, jak by mogli, zwłaszcza biorąc pod uwagę specyfikę opowieści rozpisanej na dwa głosy – przygląda się konfliktowi charakterów, intensywnej wojnie płci oraz klas. Ograniczając scenografię do ekskluzywnego pokoju hotelowego, kreśli coś na wzór thrillera erotycznego (a może – na co wskazuje przewrotny finał – komedię romantyczną à rebours?), w którym namiętność i pożądanie aż wylewają się z ekranu, choć samego seksu jest tu jak na lekarstwo. „Sanctuary” to intensywne i wciągające doświadczenie, w którym zderzają się ze sobą – niczym katody i anody – przeciwstawne potencjały, oszukujące się wzajemnie, wykorzystujące słabości strony przeciwnej, dążące do zdobycia władzy oraz, nomen omen, dominacji.

Wigon, podobnie skądinąd jak jego bohaterka („Nie dotykam klientów, a oni nie dotykają mnie, ponieważ ja zaspokajam potrzeby nie ciała, lecz umysłu” – mówi Rebecca), skupia się nie tyle na fizycznych aspektach uprawianego przez protagonistów procederu, a na płynących zeń wartościach, by tak rzec, psychologicznych. Ich specyficzne randki są w rzeczywistości terapią, z której oboje czerpią pożytek (jasne, jako że on płaci, jego profity, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wydają się większe – na czele z tym, że wreszcie ma szansę poczuć się jak zwycięzca – ale to ona, pociągając za sznurki dane jej do ręki przez mężczyznę, staje się tym, kim zawsze chciała być: kobietą „zabawną, wredną, silną”). Reżyser, nie na kozetce, a w zgoła innych okolicznościach, pozwala swoim postaciom na odkrycie siebie, nie zapominając zarazem o tym, że kino, także to ambitne i nieszablonowe, może być dobrą rozrywką. Tak oto Wigon – znowu: niczym Rebecca i Hal – pogrywa sobie z widzem, angażując go do obserwowania rozmowy rekrutacyjnej, która przeradza się w niełatwą do zdefiniowania maskaradę.

Recenzja filmu Sanctuary; reż. Zachary Wigon; USA 2022; 96 minut