Kabrioletem ku ojcostwu
Urodzony w 1987 roku na nowojorskim Brooklynie Michael Angarano nie należy wprawdzie do czołówki amerykańskich aktorów, ale jako że występuje od małego – zarówno w filmach, jak i w serialach – to zdążył wyrobić sobie względną rozpoznawalność, a to z kolei pozwoliło mu spróbować swych sił po drugiej stronie kamery. Na trzydzieste urodziny sprawił sobie nie lada prezent: napisał, wyreżyserował i wyprodukował „Avenues” (2017), tytuł, który przeszedł zupełnie bez echa (nie pochyliła się nad nim ani krytyka, ani publiczność). Najwyraźniej nie zraził się brakiem zainteresowania, skoro postanowił powrócić z nowym przedsięwzięciem, czyli z pokazywanym na festiwalu Tribeca – a więc z automatu bardziej osiągalnym – „Sacramento” (2024).
Choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że Glenn jest oazą spokoju – gra go wszak Michael Cera (znany między innymi z „Dorosłych” Dustina Guya Defy z 2023 roku) – to w istocie aż kipi gniewem. Jego żona Rosie (Kristen Stewart ze „Świątecznego szoku” Clei DuVall z 2020 roku) jest w ósmym miesiącu ciąży, a on nijak nie potrafi sobie poradzić z tym, że wkrótce zostanie ojcem. Gdy składa łóżeczko dla dziecka – kosztujące, bagatela, 400 dolarów – coś pęka, i to nie tylko w konstrukcji mebla, ale i w nim, człowieku kruchszym od noworodka, który już niebawem ma przyjść na świat.
Sytuacja pod dachem dzielonym przez małżeństwo z czteroletnim stażem jest wyraźnie napięta, o czym zielonego pojęcia nie ma Rickey (w tej roli sam reżyser), dawno niewidziany przyjaciel Glenna, który niezapowiedziany zjawia się na posesji przyszłych rodziców z Los Angeles i namawia kumpla na wycieczkę do oddalonego o sześć godzin jazdy samochodem Sacramento. Jak twierdzi, do stolicy Kalifornii wybiera się, by nad oceanem rozsypać prochy zmarłego przed miesiącem taty. Glennowi coś świta, że miasto nie ma dostępu do Pacyfiku, ale zorientowawszy się, że Rickey odnalazł i odpicował będący niegdyś w jego posiadaniu złoty kabriolet marki Chrysler, decyduje się ruszyć w trasę.

Jeśli jednym z nadrzędnych wyznaczników kina drogi jest transformacja jego protagonistów, to należałoby założyć, iż „Sacramento” nie wpisuje się w tę konwencję. Owszem, zakrawa to na paradoks, zwłaszcza iż centralnym punktem filmu Angarano jest motyw podróży, a środek transportu służy nie tylko do przemieszczania się z południa na północ stanu, lecz robi także za przestrzeń do refleksji, konfrontacji i poszukiwania siebie, ale nie sposób nie zauważyć, że ani Glenn, ani Rickey nie ewoluują – lub ich przemiana jest ledwo ledwie dostrzegalna – pod wpływem wspólnie odbytej odysei. Ich przeistoczeniu się w lepszych ludzi – a przy okazji wyleczeniu się z kompleksu Piotrusia Pana – nie sprzyjają ponadto spotykane na szlaku kobiety: czy to Arielle (AJ Mendez) i Jess (Iman Karram), czy to Tallie (Maya Erskine; prywatnie żona Angarano), figura kluczowa dla całej anegdoty.
Porównywane w USA do „Prawdziwego bólu” (reż. Jesse Eisenberg, 2024) „Sacramento” to opowieść o dwóch okłamujących się facetach, którzy nie umieją – a może i nie chcą, bo tak jest łatwiej, wygodniej, bezpieczniej – dojrzeć. Glenn nie przyznaje się przed przyjacielem do tego, że spodziewa się potomka, a Rickey nie mówi kompanowi, jaki jest rzeczywisty powód eskapady. Czyżby zatem bohaterowie wychodzili z założenia, że nie mówiąc o czymś na głos, uda im się uniknąć problemu i potencjalnych konsekwencji? Niewykluczone. Przerażony przyszłością Glenn, któremu skądinąd grozi utrata pracy, oraz pogrążony w żałobie Rickey, domorosły terapeuta, postępują w taki sposób, by nie brać odpowiedzialności: za siebie i za bliskich. Wolą, by inni zajęli się tym, co spędza im sen z powiek. Inni, czyli Rosie i Tallie (to bez wątpienia powinna być ich historia).
Jadąc autem, mężczyźni mierzą się z lękami, ale zaglądający im w oczy strach nie przyczynia się do tego, że dorastają. Obaj zatrzymali się w rozwoju, a Angarano – wspierany tym razem przez początkującego scenarzystę, mało znanego aktora Christophera Nicholasa Smitha – nie znajduje żadnego pomysłu, by dodali wreszcie gazu. To nie tak, że „Sacramento” to zły film. Bynajmniej. To po prostu dzieło przeciętne, skupione na postaciach trudnych do polubienia – a chwilami i do zrozumienia – a poza tym obfitujące w dość niskich lotów humor i nabuzowane dziwnymi emocjami. Trzeba było zostać w domu.



