Nigdy nie ustępuj
Stanley Sugerman (Adam Sandler) jest starzejącym się łowcą talentów pracującym na zlecenie drużyny Philadelphia 76ers, trzykrotnego mistrza ligi NBA. Ostatni raz koszykarze tej ekipy – prowadzeni przez legendarnego dziś Juliusa Ervinga, który pojawia się skądinąd na ekranie, wcielając się w samego siebie – sięgnęli po tytuł w 1983 roku. Minęły zatem niemal cztery dekady bez triumfu w prestiżowych rozgrywkach. Gdy widz poznaje go po raz pierwszy, Stanley – w sprawnie zrealizowanej sekwencji montażowej – przemierza świat wzdłuż i wszerz, poszukując brakującego ogniwa, które wyniosłoby tak zwanych The Sixers z powrotem na szczyt, oraz stołując się, ku niezadowoleniu żony Teresy (Queen Latifah), w rozsianych dookoła globu amerykańskich sieciówkach z błyskawicznym żarciem.
Niezdrowa dieta nie zaburza bynajmniej funkcjonowania jego zmysłów – mężczyzna wciąż ma nosa do zawodników. Bez trudu rozpoznaje, że jeden z niemieckich graczy – w którym działacze pokładają ogromne nadzieje – nijak nie nadaje się na gwiazdę. Wróciwszy do Pensylwanii, przekonuje Rexa Merricka (Robert Duvall), właściciela klubu, by ten nie podpisywał kontraktu z upatrzoną przez szkoleniowców zdobyczą. Rex, darzący swego najlepszego skauta ogromnym szacunkiem, przychyla się do jego prośby, jednocześnie awansując go na asystenta trenera. Marzenie Stanleya się spełnia. Koniec z samolotami. Czas pobyć wreszcie z rodziną, wyskoczyć z partnerką na romantyczną kolację, usiąść – jak na dobrego tatę przystało – przy stole i celebrować urodziny córki imieniem Alex (Jordan Hull). Problem w tym, że Merrick senior umiera, a jego obowiązki przejmuje syn Vince (zgolony na łyso, po to, rzecz jasna, by wyglądać groźniej, Ben Foster), który postanawia wprowadzić nowe porządki w firmie. Nie dość, że wspomniany Niemiec trafia ostatecznie do filadelfijskiego składu, to jeszcze Stanley dostaje służbowe polecenie, by ponownie udać się w trasę.
Zniechęcony Sugerman trafia na Majorkę. Tam, choć zakola na jego głowie są już coraz bardziej widoczne (jak mówi, po pięćdziesiątce nie ma już ambicji – są za to koszmary i egzema), udaje mu się wykrzesać nastoletni niemal entuzjazm. Świadkuje meczowi, który toczy się na hiszpańskim boisku osiedlowym (nie takim z najwyższej jakości parkietem, a betonowym). Uliczny pojedynek jest brutalny i bezkompromisowy, a przy tym piękny, wręcz zachwycający. Stanley zwraca uwagę na młodzieńca, który wybija się na tle rywalizujących z nim chłopaków. To niejaki Bo Cruz (Juancho Hernangómez; jak najprawdziwszy koszykarz, obecnie występujący w barwach Utah Jazz), dwudziestodwuletni pracownik budowlany oraz samotnie wychowujący córkę ojciec. Wniebowzięty wprost Sugerman ściąga Cruza do Stanów Zjednoczonych, i to pomimo sprzeciwów Vince’a oraz ubrudzonej kartoteki atlety, by tam uczynić z niego przyszłego najbardziej wartościowego gracza ligi.
Film „Rzut życia” (reż. Jeremiah Zagar, 2022), który programy telewizyjne zakwalifikowałyby jako dramat sportowy, to kolejna odsłona wariacji na temat słynnych powiastek Horatio Algera prezentujących losy człowieka od zera do bohatera. Taki współczesny „Rocky” (reż. John G. Avildsen, 1976), ale opowiedziany nie przez pryzmat nowicjusza znikąd mogącego odnieść sukces, a z perspektywy jego poszukującego wewnętrznej rehabilitacji trenera (trawestacja słynnego obrazu bokserskiego z Sylvestrem Stallone’em w roli głównej jest zresztą aż nadto wyraźna, biorąc pod uwagę miejsce akcji, mordercze treningi, a nawet bieganie po schodach, choć nie tych prowadzących do Filadelfijskiego Muzeum Sztuki). Bo choć postać Cruza jest tu szalenie ważna (bez niej nie byłoby wszak żadnej drogi do pokonania), to często ociera się o stereotypy i klisze. Z kolei Stanley – grany bez błazenady przez Sandlera, nie po raz pierwszy trafiającego w swej karierze pod tablice (ostatnio w doskonałych „Nieoszlifowanych diamentach” Benny’ego i Josha Safdiech z 2019 roku, gdzie przyszło mu wcielić się w uzależnionego od hazardu mężczyznę po przejściach, który ledwo wiąże koniec z końcem, nałogowo obstawiając mecze NBA) – ma, zdawać by się mogło, dużo więcej do stracenia i właśnie dlatego pragnie udowodnić zarówno sobie, jak i innym, ile jest wart. „Byłem w tej lidze trzydzieści lat, a traktują mnie jak śmiecia” – wyznaje w pewnym momencie rozgoryczony tym, co się dzieje.
Sugerman, przyjmując pod swe skrzydła Bo, w którego nikt nie wierzy, daje w zastaw nie tylko własne pieniądze i nadwątlony prestiż, ale również przyszłość swojej rodziny. Mężczyzna ma to szczęście, że i żona, i córka w niego wierzą, wspierają go – oraz Cruza – w walce i w ćwiczeniach (sekwencja montażowa, i jest to bodaj sytuacja bez precedensu w historii kina, trwa zdecydowanie za długo, do tego wręcz stopnia, że gdy widz zakłada, iż już się skończyła, prędko na jaw wychodzi, że to zmyłka – tak oto zaczyna się jej druga część). Finał jest tu wygodny i całkowicie kompatybilny z oczekiwaniami odbiorcy. Ani Zagar, ani jego scenarzyści – Will Fetters i Taylor Materne – nie silą się tu na żadne fabularne wolty. Obaj bohaterowie muszą coś zrozumieć, by pojawić się mogła tyłówka, która jest hołdem oraz listem miłosnym do koszykówki, NBA i jej największych graczy. Cudowne dziecko z Hiszpanii uczy się zatem trzymać nerwy na wodzy, zaś Stanley pojmuje wreszcie słowa, które usłyszał od Rexa Merricka, by nigdy nie ustępować.