Szacunek

Zmarła w sierpniu 2018 roku na raka trzustki Aretha Franklin, zanim w wieku dwudziestu pięciu lat znalazła się na szczycie dzięki wydanemu przez Atlantic Records albumowi „I Never Loved a Man the Way I Love You” (1967), zanim okrzyknięto ją królową soulu i zanim przetarła szlak takim wokalistkom jak Whitney Houston czy Beyoncé, musiała swoje przejść, a także wycierpieć. Jako córka pastora Clarence’a LaVaughna śpiewu uczyła się w chórze w prowadzonym przezeń zborze baptystycznym w Detroit w stanie Michigan. Miała dziesięć lat, gdy jej matka Barbara – będąca z mężem w separacji – umarła na atak serca; dwanaście, gdy urodziła pierwsze dziecko. Zadebiutowała jako dziewiętnastolatka, płynnie przechodząc od muzyki sakralnej do świeckiej. Prowadzona przez ojca-menadżera, który jako kaznodzieja brał aktywny udział w walce o prawa człowieka (przyjacielem domu był sam Martin Luther King), nagrywała to, co akurat było popularne. Długo nie miała na koncie żadnego hitu. Gdy wyrwała się spod skrzydeł taty, wyszła za Teda White’a, który również roztoczył nad nią opiekę godną człowieka interesu. W owym czasie wyszedł wspomniany już krążek. Otwierający go utwór „Respect”, rejestrowany przy współudziale białych muzyków i oprawiony przełomowymi chórkami, trafił na pierwsze miejsca list przebojów. Nadeszły wymarzone sukcesy, które Franklin – ku swej frustracji – przepłaciła, stając się ofiarą przemocy domowej. Rozwód z White’em dał jej wolność, ale artystka uzależniła się od alkoholu i narkotyków, a raz po raz znajdowała się na skraju załamania psychicznego. Wyszła z dołka dzięki wsparciu bliskich oraz wierze w Boga. Zdobyła osiemnaście nagród Grammy i była pierwszą kobietą włączoną w poczet Rock and Roll Hall of Fame. Wystąpiła na inauguracji prezydentury Baracka Obamy. Przez całe życie była zaangażowana społecznie i politycznie, swoją twórczością przeciwstawiając się nierównościom rasowym i płciowym.

Tak wytyczoną ścieżką dość wiernie podąża scenariusz Tracey Scott Wilson oraz reżyseria Liesl Tommy, które składają się na udaną kinową biografię Arethy Franklin; biografię, choć czasami konwencjonalną, to jednak zrealizowaną z autentyczną szczerością i – jak zresztą wskazuje sam tytuł – z szacunkiem do tematu. To na całe szczęście nie laurka, nie pean na cześć artystki – ta wszak zdążyła już osiągnąć nieśmiertelność dzięki głosowi i aranżowanym przez nią piosenkom. Jego siłą napędową, nie ma co ukrywać, jest muzyka, ale równie poruszające są tu losy samej Franklin: wokalistki, kompozytorki oraz – być może przede wszystkim – kobiety (nie bez przyczyny całość kończy się faktycznym występem królowej soulu, podczas którego ta wykonuje „(You Make Me Feel Like) A Natural Woman”, jeden z nieoficjalnych hymnów walczących o swe prawa Afroamerykanek, w finale kilkakrotnie powtarzając słowa „Jestem kobietą”). W losy te niemal organicznie wplecione są duchowość Franklin, jej duma z bycia czarną osobą oraz feministyczne zacięcie.

Obraz zaczyna się w 1952 roku, od dziecięctwa Arethy, w pierwszej części granej z pełną mocą i zrozumieniem postaci przez Skye Dakotę Turner, dziewczynkę o potężnym wokalu, kończy zaś rekonstrukcją koncertu gospel z 1972 roku, podczas którego zarejestrowano najbardziej dochodowy album w karierze artystki (wydarzenie to zostało przedstawione w wydanym w 2018 roku dokumencie „Amazing Grace” w reżyserii Sydneya Pollacka i Alana Elliotta). W dorosłą Franklin wciela się Jennifer Hudson, zdobywczyni Oscara za rolę w „Dreamgirls” (reż. Bill Condon, 2006), namaszczona i wybrana przez samą piosenkarkę tuż przed śmiercią (aktorka odpłaca się za ten zaszczyt, jak tylko potrafi – przez cały czas widz ma świadomość, kogo ogląda na ekranie, jednocześnie jakoś podświadomie rozumiejąc, jak bliska jest ta kreacja życiu artystki). Przez te dwie dekady Franklin formuje się jako córka, wokalistka, matka, żona, kobieta, chrześcijanka oraz gwiazda.

Mała Ree, jak nazywali główną bohaterkę bliscy, od najmłodszych lat przygotowywana jest do tego, by królować na scenie i na listach przebojów. Wielebny C. L. Franklin (Forest Whitaker) wyciąga ją z łóżka w środku nocy, by ta wystąpiła przed ówczesną bohemą, na którą składali się geje, lesbijki, komuniści, wywrotowi pisarze oraz ludzie mający bezpośredni wpływ na twórczość Arethy: Ella Fitzgerald, Duke Ellington oraz Dinah Washington (w tę ostatnią wciela się tu Mary J. Blige). Dziewczyna czuje się w tym klimacie jak ryba w wodzie. Już wtedy widać jednak, iż jest maskotką w rękach ojca jawiącego się tu niczym starotestamentowy Bóg: surowy, ale kochający, choć nigdy nie wprost. To podczas jednej z takich sobotnich imprez młoda Franklin staje się ofiarą molestowania. „Jeśli nie chcesz śpiewać, nie śpiewaj. Twój głos nie należy do twojego taty. Nie należy do nikogo, z wyjątkiem Pana” – mówi jej matka na kilka tygodni przed śmiercią, epizodem, który na życiu Arethy wyciśnie niezatarte piętno.

Jennifer Hudson i Forest Whitaker w filmie "Respekt - królowa soul" (reż. Liesl Tommy, 2021)

Gdy ta przestaje mówić i śpiewać, ojciec nie znajduje w sobie wystarczających pokładów cierpliwości i miłości, by ją wesprzeć. Nie rozumie, że potrzeba czasu, by przepracować stratę, by poradzić sobie z żałobą. Gdy dziewczyna spóźnia się na sesję nagraniową, C. L. publicznie ją policzkuje. „Muzyka cię ocali” – pociesza ją pastor James Cleveland (Tituss Burgess). Tak rzeczywiście się dzieje, ale ta sama muzyka okazuje się również źródłem cierpień, braku spełnienia i bezradności. Już jako nastolatka Aretha, przez tatę określana mianem czarnej Judy Garland, wykonuje to, co jej każą (filmowa Dorotka również robiła to, czego oczekiwał od niej Louis B. Mayer z wytwórni MGM). Stawia się wreszcie Franklinowi seniorowi i ucieka z Tedem White’em (dość nietypowo obsadzony Marlon Wayans). Następuje wreszcie przebudzenie, tak na gruncie prywatnym, jak i zawodowym. Pojawiają się pierwsze przejawy społeczno-politycznego zaangażowania. Wnet jednak okazuje się, że bohaterka wpada w ramiona kolejnego toksycznego mężczyzny. W Tedzie, któremu zależy przede wszystkim na kasie i łechtaniu własnego ego, mało jest empatii. Kiedy kobieta, wykorzystywana przez nowego menadżera, ale i uzależniona od niego, skarży się na jego zachowanie, ten rzuca tak oto brzmiącą ripostę: „Inny facet już dawno by cię zabił, wariatko!”.

Kiedy wreszcie udaje jej się odciąć od tyrana, swą niezależność manifestuje na koncercie, śpiewając utwór „Think”, w refrenie którego raz po raz powtarzane jest słowo „wolność”. Franklin zaczyna mówić, choć jako dziecko milczała. Staje się dosłownie głosem, z którym utożsamiają się kobiety, nie tylko czarne, ale o każdym innym kolorze skóry (kolejnym przełomem w jej życiu jest zamach na pastora Kinga – jego pogrzeb, podczas którego Aretha z głębi serca oddaje mu hołd muzyką, to jedna z najmocniejszych scen w całym filmie). Sęk w tym, że mnożą się inne problemy: przepracowanie generuje chęć sięgnięcia po alkohol, stan upojenia sprawia zaś, że odwołuje występy lub zatacza się na scenie; to z kolei rodzi pozwy i niezadowolenie fanów.

Walka z demonami trwa w najlepsze. Mówi się o tym sporo – sam ojciec używa tego określenia. W gruncie rzeczy reżyserka ogranicza się do zaledwie jednej sekwencji, w której widać zmagania artystki z bólem – ten moment kończy się zresztą wizyjnym spotkaniem z nieżyjącą już matką, która śpiewa hymn o „cudownej, Bożej Łasce”, zaś łkająca Aretha odmawia Modlitwę Pańską. To trochę za mało, by widz mógł w pełni zrozumieć to, co tkwi w duszy i umyśle kobiety. Powrót do łono Kościoła i koncert, w którym Aretha sięga do korzeni, przynosi jej wyraźne katharsis, ale wciąż nie wyjaśnia jej wcześniejszego stanu.

Ta rzucająca się w oczy scenariuszowa niezgrabność nie marnuje potencjału, jaki tkwi w tej historii, jeśli spojrzeć na nią holistycznie. Film Tommy bywa chwilami naturalistyczny – od napaści seksualnej i zajścia w ciążę w młodym wieku przez przemoc domową u boku męża, w którym, zdaje się, ojciec widzi w pewnym momencie własne grzechy, aż po alkoholizm – ale to najlepsza droga do tego, by pokazać kobietę mierzącą się z mężczyznami (nie tylko z tatą czy partnerem, ale również z pierwotnie sceptycznie do niej nastawionymi białymi muzykami i producentami, którzy ostatecznie poczują bluesa w tym samym stopniu, co ona). „Respekt – królowa soul” (2021) to historia emancypacji. Znamienna jest scena – trzeba przyznać, że szalenie sztampowa – w której do bohaterki podchodzi anonimowa fanka i dziękuje za to, że jej muzyka tak pozytywnie wpływa na czyjeś życie. Zaraz potem Aretha zostaje pobita w windzie przez męża, o czym napisze magazyn „Time”. Rewolucja, na całe szczęście, zdążyła się już zacząć.

Recenzja filmu Respekt – królowa soul (Respect); reż. Liesl Tommy; USA 2021; 145 minut