Cyrk na pogrzebie
Tytułowi Raymond (Ewan McGregor) i Ray (Ethan Hawke) są przyrodnimi braćmi. Nie widzieli się od ładnych paru lat. Pretekstem do spotkania jest śmierć Harrisa (Tom Bower), ich ojca. Ten pierwszy, straciwszy prawo jazdy za prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu („Wypiłem dwa piwa” – tłumaczy), przyjeżdża do tego drugiego, by podzielić się z nim tragiczną wiadomością. „Zabił się?” – pyta Ray. „Nie, na litość boską, chorował. Dlaczego miałby to zrobić?” – dziwi się Raymond. „Zawsze zakładałem, że tak właśnie skończy. Czego nie tknął, zamieniało się w gówno. Pasowało, żeby sam siebie ululał do snu. Jako dzieciak fantazjowałem o tym, że wkłada pistolet do ust i rozsadza sobie czaszkę” – dość obrazowo wyjaśnia Ray, co wiele mówi o jego stosunku do staruszka.
Raymond tymczasem, jak wnet wychodzi na jaw, nie zjawia się w leśnej chacie krewniaka, by przekazać względnie smutną nowinę. „Jego ostatnią wolą było, żeby synowie przyszli na pogrzeb” – kontynuuje mężczyzna. „Naprawdę chcesz tam jechać? Po tym wszystkim, co ci zrobił?” – teraz to Ray nie kryje zdumienia. „Chcę się dowiedzieć, jak to jest go zakopać, ale boję się, że to mnie rozwali. Pojedź ze mną” – wykłada Raymond. Jego brat, niespełniony trębacz i były heroinista, czysty od siedmiu lat, ma wprawdzie lepsze rzeczy do roboty, lecz zgadza się na podróż pod Richmond w stanie Virginia.
„Raymond i Ray” (2022) w reżyserii Rodrigo Garcíi – autora między innymi recenzowanych na Mocnych Punktach „Czterech dobrych dni” (2020) z Glenn Close i Milą Kunis – zapowiada się całkiem przyzwoicie, i to pomimo nieco siermiężnych dialogów. Panowie wyruszają w drogę, podczas której aktualizują swoje życiorysy (Raymond, dwukrotny rozwodnik, kolejny raz jest w separacji, zaś kobieciarz Ray, wdawszy się w bójkę, wyleciał z pracy, w związku z czym musi zadowolić się łapaniem fuch na boku) oraz wspominają nieboszczyka. Ich wizje przeszłości są niesłychanie spójne (nie ma tu, na całe szczęście, niepotrzebnych retrospekcji). Tatulek jawi się w nich jako przemocowiec, który – jak powiada Ray – „zrył im banie”. W jakież więc osłupienie musi ich wprawić to, co dzieje się po dotarciu na miejsce. Otóż okazuje się tam, że odejście Harrisa traktowane jest w kategoriach niepowetowanej straty.
Wszyscy zgodnie twierdzą, iż był on wspaniałym człowiekiem. I Canfield (Todd Louiso), właściciel domu pogrzebowego, i Lucia (Maribel Verdú), ostatnia partnerka zmarłego, i Kiera (Sophie Okonedo), jego pielęgniarka, i wreszcie wielebny West (Vondie Curtis-Hall). Szok i niedowierzanie rysują się na twarzach przybyszów. To i tak nie koniec. Bracia zostają poinformowani, iż w gruncie rzeczy ich wspólny rodzic miał jeszcze jedną prośbę, zapisaną skądinąd w testamencie. Zależało mu mianowicie na tym, by jego dzieci osobiście i bez pomocy maszyn wykopały mu grób. Tego, wydawać by się mogło, już za wiele. Raymond i Ray niespodzianie chwytają łopaty i zaczynają drążyć dziurę na cmentarzu.
Brzmi to jak idealny przepis na przesiąkniętą czarnym humorem tragikomedię, dokonującą przy okazji wiwisekcji zranionych za młodu dusz dwóch mężczyzn, którzy nie potrafią odnaleźć się w życiu. To bynajmniej nie ten film. Pal licho fakt, iż García prowadzi tę historię nad wyraz powolnie, w sposób skrajnie nużący i niezajmujący widza. Większy problem stanowi to, że twórca nie ma tak naprawdę nic do powiedzenia. Jeśli wyciąga jakieś wnioski z tej historii, to bodaj tylko mimochodem, pozwalając na przykład jednemu z braci zapłakać nad otwartą trumną i usprawiedliwiać okrucieństwo prześladowcy, co przecież – przynajmniej na pierwszy rzut oka – sprzeczne jest z tym, co deklarował uprzednio. Tak samo jest w przypadku leżącej u podstaw anegdoty metafory kopania grobu. Rozumowanie Raymonda i Raya jest oczywiste. Zakładają, że grzebiąc sześć stóp pod ziemią faceta obarczanego przez nich winą za to, co ich spotkało w dorosłości, zamkną za sobą pewien rozdział i będą mogli pójść dalej, wreszcie do przodu. Czy to w ogóle możliwe? Trudno stwierdzić, zwłaszcza że García komplikuje tę opowieść, wpychając do niej kolejnych bohaterów, pozostałych synów umrzyka, nieznanych wcześniej ani Raymondowi, ani Rayowi (wśród nich są nawet jak najprawdziwsi akrobaci, których obecność przekształca i tak już kuriozalny pogrzeb w dosłowny cyrk).
Kiedy całości coraz bliżej do nieśmiesznej groteski, okraszonej jazzową ilustracją muzyczną rodem z filmu detektywistycznego, melancholia oraz pytania o to, jak człowiek opłakuje śmierć kogoś, z kim może i jest połączony więzami krwi, ale kto równocześnie nie miał nigdy żadnych oporów, by sprawiać ból, tak fizyczny, jak i psychiczny, grzęzną pod dużym ciężarem, niczym trumna naciskana przez świeżą glebę. „Obrzędy dają ukojenie” – mówi pielęgniarka Kiera. Nic z tego niestety nie wynika.