Puste nogi
Największym przeciwnikiem kolarza szosowego jest opór powietrza, którego pokonywanie pochłania mnóstwo sił. Niezawodnym sposobem na radzenie sobie z tego typu przeciwnościami jest tworzenie tak zwanego peletonu. Zawodnicy biorący udział w wyścigu formują grupę, w której wspierają się nawzajem, próbując jednocześnie wypracować jak najlepszą pozycję swemu liderowi, a więc osobie zdolnej odnieść zwycięstwo na danym etapie. Kluczem do sukcesu w kolarstwie, wbrew pozorom, jest zatem praca zespołowa.
Czy aby na pewno zdają sobie z tego sprawę bohaterowie filmu „Pod górkę” (2019)? Mike (Michael Angelo Covino; odpowiedzialny i za skrypt, i za reżyserię) oraz Kyle (Kyle Marvin; współscenarzysta) znają się od najmłodszych lat. W przeddzień mającego się odbyć gdzieś na południu Francji ślubu tego drugiego panowie wybierają się na wycieczkę rowerową, której bliżej do na poły profesjonalnej rywalizacji niż czysto rekreacyjnej jazdy. Gdy pedałują na kolarzówkach, Mike postanawia przeprowadzić niezręczną rozmowę, wyznając najlepszemu kumplowi, że sypia z jego narzeczoną. Trudno o lepszy moment – Kyle, któremu doskwiera kilka niepotrzebnych kilogramów, przez co jest raczej w nędznej formie, właśnie złapał zadyszkę. Nie ma najmniejszych szans, by zdołał dogonić zdrajcę.
Ta znakomita sekwencja otwierająca, a właściwie pierwszy z siedmiu rozdziałów „Pod górkę”, zrealizowana na jednym brawurowym ujęciu, podobnie zresztą jak zdecydowana większość materiału, została niemal żywcem przeniesiona z krótkometrażówki „The Climb”, którą przyjaźniący się także poza planem zdjęciowym Covino i Marvin zrobili zaledwie rok wcześniej. Pełen czarnego humoru tragiczny dialog („Jak długo?” – pyta wściekły i zmęczony zarazem Kyle, na co Mike odpowiada: „Jeszcze jakieś 400 metrów”, by zaraz potem usłyszeć wypowiedziane w szale: „Nie, do cholery! Jak długo trwa wasz romans?!”) miesza się tu ze slapstickiem, gdy ugodzony nożem w plecy mężczyzna zsiada w końcu z roweru, bierze go w ręce i biegnie za swym nowym wrogiem („Nie przemęczaj się” – słyszy jedynie i nie sposób się nie zaśmiać). Pierwsza scena stanowi zapowiedź komedii kumpelskiej. Nieoczekiwanie zaś kolejne rozdziały, zwłaszcza czwarty, piąty, szósty i siódmy, znacząco odstają od groteskowej reszty, w związku z czym, jak mawia się w kolarskim slangu, noga przestaje podawać. Innymi słowy: kondycja jest coraz gorsza. Rzeczywiście – nie warto odłączać się od peletonu.

Więź pomiędzy bohaterami stale ewoluuje i jest w tym sporo bliskiej codzienności prawdy. Przyjaźń przekształca się w nienawiść, która z kolei zamienia się we współczucie. Raz z górki, innym razem pod górkę. Temu wszystkiemu towarzyszy albo niewysłowiony dystans, albo nagła potrzeba kontaktu. Protagoniści poszukują siebie nawzajem, odrabiając lekcję o oporze powietrza, ale równolegle nie potrafią lub po prostu nie chcą o tym rozmawiać. Ze strachu, ze wstydu, a może z zazdrości. Ich zażyła męska relacja staje się toksyczna, co twórcy oddają z należytą starannością, dbając o każdy istotny szczegół i upodabniając filmową fikcję do doczesności. Kiedy wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują na to, że to, co było pomiędzy nimi, odeszło bezpowrotnie, oni potrafią przetrwać upadek niczym najwytrawniejsi kolarze. W przeciwieństwie do narracji, która zbacza z trasy i lawiruje, jadą zespołowo, nie wychylając się z grupy, wspierając się i dążąc do wspólnego celu. Czy jednak wiedzą, gdzie jest meta i co na niej zastaną?
Obraz duetu Covino- Marvin ogląda się tak, jakby był w całości improwizowany, i to pomimo szalenie skrupulatnie rozpisanej pracy kamery, prowadzonej tu przez operatora Zacha Kupersteina. Sekwencja dziękczynno-bożonarodzeniowa zainscenizowana jest wprost fenomenalnie i przypomina obrotową scenę w teatrze (to wrażenie podbija zresztą obecność czegoś na zwór chóru z greckiej tragedii, tu w postaci śpiewających a capella mężczyzn, na przykład surrealistycznego kwartetu grabarzy). „Pod górkę” to skromne kino, w dużej mierze inteligentne i bliskie życiu, które jednak – jak rower w najmniej oczekiwanym momencie – grzęźnie po drodze. Pojedyncze wygrane etapy nie przekładają się na zwycięstwo w całym wyścigu.