Tęsknoty
Dale Dickey to jedna z tych osób w świecie kina, którą widownia może i kojarzy, lecz nie zawsze wie, skąd. Nic dziwnego. Przez zdecydowaną większość trwającej niemal trzydzieści lat kariery aktorka pojawiała się przeważnie na drugim – albo i na dalszym – planie. Sęk w tym, że tworzyła kreacje szalenie intensywne i łatwo zapadające w pamięć. To ona najpierw oblała wrzątkiem, a następnie uderzyła kubkiem w twarz graną przez Jennifer Lawrence bohaterkę „Do szpiku kości” (reż. Debra Granik, 2010). Za ten popis została zresztą uhonorowana nagrodą Independent Spirit. Jak sama przyznała w jednym z wywiadów, film o dziewczynie poszukującej ojca, by nie stracić domu, stanowił dla niej przełom – wystąpiła bowiem w czymś, co zyskało aż taką popularność (dzieło Granik nie tylko triumfowało na festiwalu Sundance, ale było też nominowane do czterech Oscarów, z tym że akurat interpretacji Dickey Akademia nie doceniła). Od tego momentu regularnie staje przed kamerą – zarówno kinową, jak i telewizyjną – biorąc udział w kilku projektach na sezon (wśród nich jest nawet epizod w widowiskowym hicie spod znaku Marvela, a mianowicie w „Iron Manie 3” Shane’a Blacka z 2013 roku). Milowym krokiem na jej zawodowej ścieżce jest „Piosenka o miłości” (reż. Max Walker-Silverman, 2022), pierwszy tytuł, w którym wciela się wreszcie w główną rolę (w podobnym położeniu znalazł się także, i to nie tak dawno temu, Clifton Collins Jr., obsadzony jako gwiazda recenzowanego tu „Dżokeja” Clinta Bentleya z 2021 roku).
„Piosenka o miłości” to skromne kino; opowieść o dwojgu dojrzałych ludzi, którzy w dzieciństwie byli zżyci, ale im starsi się stawali, tym bardziej się od siebie oddalali. Faye (Dickey), odizolowawszy się od cywilizacji, spędza chwile nad jeziorem u podnóża góry gdzieś w południowo-zachodniej części stanu Kolorado. Mieszka w przyczepie kempingowej. Jest niezależna. Co wieczór zastawia sidła na langusty, które wyławia z rana, przyrządza i zjada na obiad. Słucha muzyki z radia tranzystorowego. Jak powiada, „wystarczy przekręcić gałkę, a ono na pewno zaproponuje perfekcyjny kawałek”. Ma dwie książki, każdą na inną porę – to „Przewodnik po nocnym niebie” oraz „Atlas ptaków Ameryki Północnej”. Niczego więcej jej nie trzeba. Resztę daje natura, którą kontempluje albo z puszką ciepłego browaru, albo z filiżanką świeżo zaparzonej kawy.
Faye na kogoś czeka. Ilekroć ktoś zapuka do drzwi, wzdryga się i poprawia fryzurę. Gdy staje w wejściu, okazuje się zwykle, że to listonosz lub – uwaga – chcący przenieść spoczywające pod przyczepą ciało ojca sąsiedzi, którymi zawiaduje młodziutka i rezolutna Dice (wspaniała Marty Grace Dennis). Kobieta traci cierpliwość i postanawia opuścić obozowisko. Kiedy jest już gotowa, by wyjechać, na jej sygnowanej numerem siedem posesji zjawia się poczciwy Lito (Wes Studi). Mężczyzna, którego tak długo wypatrywała, ma w samochodzie psa, zaś w ręce – bukiet jej ulubionych kwiatów.
Ich spotkanie jest początkowo niezręczne. Wszak nie widzieli się od dekad. W takich sytuacjach obierają taktykę polegając na wspominkach. Z prowadzonych przez nich rozmów – szalenie postrzępionych skądinąd – da się nakreślić jakąś całość. Otóż Faye i Lito dorastali w tych okolicach. W młodości – jak mówią z żalem, ale i ze swoistym podekscytowaniem, że w dalszym ciągu to pamiętają – woda sięgała dalej, no i częściej padało. Przyjaźnili się, może nawet mieli się ku sobie, ale – jak to przecież bywa – coś ich rozdzieliło. Ona w końcu wyszła za mąż, on się ożenił. Ona jest wdową od siedmiu lat, jego ukochana zmarła niedawno. Chcą nadrobić rozłąkę. Kiedy nie streszczają minionych wydarzeń, chwytają za gitary, by wspólnie zagrać i zaśpiewać (scena ta, podana bez zbędnych cieć, wypada wprost znakomicie). Jedzą lody, piją piwo, wreszcie zaś – całują się. Moment, w którym stykają się ich usta, nie ma w sobie nic z erotyzmu – jest po prostu intymny, na wskroś poruszający. Ten jeden pocałunek to wszystko, co mogą sobie dać. Choć oboje łakną bliskości i cierpią wewnątrz z tęsknoty, niczego więcej nie mogą sobie zaoferować.
Walker-Silverman po cichu i w zwyczajny sposób opowiada na poły tylko romantyczną historię, w której sporo jest żalu i nostalgicznego spoglądania w przeszłość. Kino rzadko portretuje postaci po sześćdziesiątce w takiej konfiguracji, podobne anegdoty budując raczej wokół pięknych i młodych. Faye i Lito też tacy byli, ale zdążyli się zestarzeć. Ich pobrużdżone twarze korespondują z ziarnistą fakturą obrazu. Ich słabe głosy giną gdzieś pomiędzy samotnym szczytem a akwenem. W ich oczach da się dostrzec mgnienia, które doprowadziły ich do teko konkretnego miejsca. Co teraz? Przecież ich serca nadal biją, lecz nie dla siebie nawzajem. Stale wracają myślami do swych zgasłych partnerów. Jak zatem pójść do przodu, kiedy doświadczyło się już miłości życia?
Reżyser, wespół z Dickey i Studim, aktorami, którym nie dane było nigdy znaleźć się na pierwszym planie, kreśli melancholijną, acz pełną nadziei gawędę. Bo choć oblicza protagonistów są zmęczone, to jeszcze nie pora umierać. Faye – zdobywszy przyglądającą się jej poczynaniom milczącą i majestatyczną górę – gotowa jest na nowy rozdział, nawet jeśli w piosenkach o miłości wciąż będzie szukać ukochanego.