Cudowna noc
Zanim w 2022 roku Cooper Raiff zrealizował recenzowany tu „Taniec młodości”, małe arcydzieło niezależnego kina i jeden z najciekawszych filmów sezonu, zdobywcę lauru publiczności na festiwalu Sundance, miał już na koncie jeden utwór, a mianowicie „Pierwszy rok” (2020), który ukończył w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat. Zrobiony dzięki wstawiennictwu samego Jaya Duplassa obraz, patrząc retrospektywnie, potwierdza, że późniejszy „Taniec młodości” nie był bynajmniej wypadkiem przy pracy. Oto bowiem okazuje się, że na amerykańskim firmamencie już wtedy rozbłysnęła nowa gwiazda, z przytupem wkraczając do tej samej konstelacji, w której świeci już nie kto inny jak Richard Linklater. Nic, tylko czekać na zbliżające się projekty urodzonego w 1997 roku reżysera.
W celu rozpoczęcia studiów Alex (w tej roli sam Raiff) przeprowadził się niedawno z położonego w Teksasie Dallas do oddalonego o niemal dobę jazdy samochodem Los Angeles. Nie mogąc zaaklimatyzować się na uniwersytecie i tęskniąc za rodzinnym domem, dzwoni raz po raz do matki (Amy Landecker) i siostry (Olivia Scott Welch), by zreferować im chwile spędzane z przyjaciółmi. Sęk w tym, że ci nie istnieją. Alex ich wymyślił, podobnie zresztą jak nową partnerkę. Tak się składa, że jedyną osobą, z którą próbuje nawiązać relację, i to na wskroś nieudolnie, jest jego współlokator Sam (Logan Miller), niestroniący od używek istny imprezowicz alfa. Chłopak, z którym zajmuje pogrążony w permanentnym bałaganie pokój, zabiera go na hulankę organizowaną przez członków bractwa Shithouse (to skądinąd oryginalny tytuł filmu, szalenie wulgarny i zupełnie nieprzystający do jego łagodnego charakteru).
Na miejscu Alex wpada na Maggie (Dylan Gelula), będącą na drugim roku i pochodzącą z San Francisco asystentkę rezydentów w jego akademiku, która jeszcze tej samej nocy zachęca go do niezobowiązującego seksu. Wprawdzie zbliżenie nie przynosi satysfakcji żadnej ze stron, ale Alex i Maggie nawiązują nić porozumienia. Wyprawiają się w tułaczkę po mieście, dyskutując o szeroko pojętym życiu i całej reszcie. Dzielą się ze sobą prywatnymi szczegółami. On opowiada jej o problemach w budowaniu znajomości z rówieśnikami, o bytowaniu z dala od ukochanych kobiet i o śmierci taty. Ona zwierza się jemu z uczuć towarzyszących jej po zerwaniu kontaktu z ojcem oraz po utracie żółwia. Przegadawszy tak kilka godzin, para wraca do internatu, by ponownie spróbować odbyć stosunek, tym razem udany.
Nazajutrz czar pryska. Maggie budzi się z kacem moralnym i jest wyraźnie poirytowana obecnością Alexa, którego jej zachowanie wpędza w konsternację. Po przeniesieniu się do swoich czterech ścian młodzian, nie potrafiąc odnaleźć się w danej sytuacji, angażuje się aż zanadto i zalewa Maggie szeregiem wiadomości, co wywołuje reakcję odwrotną od oczekiwanej. Dziewczyna dystansuje się, jak tylko może, lądując w łóżku z przypadkowym kolesiem. Maggie uważa, że została osaczona. Alex jest zdania, że padł ofiarą manipulacji. Ich drogi się rozchodzą, przynajmniej na jakiś czas, do momentu aż nie połączą ich media społecznościowe.
„Pierwszy rok” to debiut wyróżniający się na tle wcześniejszych filmów o chłopakach z liceów czy uniwerków. To kino dojrzalsze, choć wcale nie aż tak odbiegające od konwencji znanej, ot, choćby, z „American Pie” (reż. Paul Weitz, Chris Weitz, 1999) czy z „Supersamca” (reż. Greg Mottola, 2007). Raiff nie rezygnuje ze sztubackich sekwencji, w których bohaterowie wlewają w siebie hektolitry alkoholu czy wypalają skręta za skrętem, lecz jest na tyle inteligentny, że doskonale wie, kiedy odpuścić sobie prezentowanie tych dość populistycznych i schlebiających gawiedzi scen. Co prawda balanga goni tu balangę, ale ani kolejne piwo, ani kolejny blant nie przysłaniają sedna tej opowieści, a mianowicie rozmowy.
W świetnie skonstruowanych konwersacjach – i to w różnych konfiguracjach, bo zarówno w płaczliwych dialogach pomiędzy synem a matką, jak i w szczerszych wynurzeniach protagonistów (a może nawet w specyficznych i okraszonych napisami transcendentnymi monologach prowadzonych przez maskotkę Alexa, jego swoiste superego) – tkwi istota historii relacjonowanej przez Raiffa. Młody i ambitny reżyser, wzorując się poniekąd na słynnej trylogii wspominanego już Linklatera, ale i przedstawicielach X muzy spod znaku mumblecore, kreśli portret swojego pokolenia, ludzi urodzonych w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Alex – przedstawiciel generacji Z – jawi się tu jako postać, która może i chce się dostosować do otoczenia, ale wolałby to uczynić na własnych warunkach. Pójście na imprezę, sięgnięcie po marihuanę czy okazjonalny seks (warto zauważyć, z jakim trudem chłopak wyłapuje erotyczne aluzje i sygnały) to dla niego ostateczność, wyraz przykrej desperacji, za którą kryją się przerażająca samotność i depresja. On woli dyskutować.
I, żeby nie było, nie są to – jak można mylnie zakładać, biorąc pod uwagę to, że odtwarzający Alexa Raiff to przystojniak, który w tożsamym filmie mniej wrażliwego twórcy zostałby pewnie obsadzony w roli maczo – gawędy o niczym. To – na tyle, na ile jest to osiągalne – głębokie dysputy na temat doczesności i śmierci. Intymność na poziomie intelektualnym jest tu zatem ciekawsza od tej cielesnej, ale – co znamienne – wcale nie prowadzi do natychmiastowego wybuchu miłości, do którego publiczność tego typu kina zdążyła się przyzwyczaić. Alex pragnie związku z Maggie, ale – jak słusznie wytyka mu ona – nie dorósł jeszcze do poważnego romantycznego układu. Pępowiny łączącej go z domem w Dallas wciąż nie przecięto (odpowiedź na pytanie, kto nie chwycił za nożyczki – czy syn, czy jego matka – wydaje się trudne do rozstrzygnięcia), a to dyskwalifikuje go z pogoni za szczęściem. Jedna cudowna noc, owszem, jest jaskółką nadziei, ale nie wystarczy, by z dnia na dzień zerwać z dzieciństwem (niewykluczone, iż – co sugerowane jest także w „Tańcu młodości” – główny bohater rozwija się w spektrum autyzmu, stąd wszelkie akompaniujące mu trudności). Niemniej jednak nie oznacza to wcale, iż jest to niewykonalne. Perspektywy na lepszą przyszłość są i rysują się w dość kolorowych barwach.