Blaski i cienie malowania

Od niespełna trzech dekad, pięć dni w tygodniu, Carl Nargle (Owen Wilson) – w ciągu godziny i na żywo – maluje obrazy przed kamerami stacji PBS Burlington. Choć kochają go wszyscy w stanie Vermont, a już na pewno pensjonariusze pewnego domu spokojnej starości oraz stali bywalcy jednego z małomiasteczkowych barów, to wyniki oglądalności jego audycji spadają na łeb, na szyję, co niepokoi szefującego mu Tony’ego (Stephen Root). Chcąc wykaraskać się z finansowych kłopotów, producenci i wydawcy, w tym również była partnerka Carla, czyli Katherine (Michaela Watkins), podejmują decyzję o zatrudnieniu Ambrosii (Ciara Renée), artystki nie dość, że młodszej i żywiołowszej od kolegi po fachu, to jeszcze bardziej utalentowanej lub przynajmniej oryginalniejszej. Człowiekowi, który do niedawna był największą gwiazdą sieci, przełożeni znajdują posadę wykładowcy na lokalnej uczelni. Widowni serwują zaś powtórki jego pasma.

„Paint” (2023), reżyserski debiut Brita McAdamsa, to opowieść o pejzażyście i osobowości telewizyjnej inspirowana postacią Boba Rossa, który w latach 1983-1994 był gospodarzem transmitowanego przez amerykańskiego nadawcę publicznego programu „The Joy of Painting” i, patrząc retrospektywnie na jego kojące i hipnotyzujące wręcz zachowanie, prekursorem wywoływania u zapatrzonych weń ludzi ASMR, czyli „uczucia błogiego stanu odprężenia i relaksu, połączonego z odczuwaniem ciarek i dreszczy zaczynających się w głowie, a promieniujących dalej w dół ciała”. Punktem wyjścia dla McAdamsa, który pracował nad filmem przez ponad dekadę, było pytanie o to, co by było, gdyby za kulisami Ross – zmarły na chłoniaka w 1995 roku, ledwo przekroczywszy pięćdziesiątkę – nie był wcale tak wspaniały, jak, nomen omen, namalował się na ekranie odbiorników.

I faktycznie, Carl jest postacią, mówiąc oględnie, ambiwalentną. Jedno oblicze zarezerwowane ma dla swoich miłośników, drugie zaś – dla całej reszty. Wzorowany na Rossie Nargle, a więc mężczyzna ubrany w jasną koszulę i dżinsowe spodnie, z brodą, wąsami i bujną trwałą na głowie, nierozstający się z fajką, wydaje się na pierwszy rzut oka gościem do rany przyłóż. „Krzyczysz na mnie?” – pyta go skonfundowany Tony w bodaj najzabawniejszej scenie w całym utworze. „Tak” – odpowiada Carl, w gruncie rzeczy nie podnosząc głosu choćby o decybel. Spokój aż od niego bije, w czym spora zasługa samego Wilsona i scenicznej persony, którą projektuje z filmu na film. Problem w tym, że protagonista przekształca się tu w antagonistę. Wnet okazuje się bowiem, że to seksualny drapieżca, który był właściwie z wszystkimi kobietami, jakie przewinęły się przez placówkę: wykorzystując wrodzony magnetyzm (warto zwrócić uwagę, że dla oglądających go pań jego program jest doświadczeniem na poły erotycznym), zaciągał je do kolorowej furgonetki i tak oto budował swoją pozycję.

Teraz, odsunięty przez włodarzy na boczny tor, Carl mierzy się z kryzysem egzystencjalnym, który wynika głównie z tego, iż nie posiada on żadnych zdolności adaptacyjnych. Nie lubi zmian, do tego wręcz stopnia, że każde jego dzieło przedstawia ten sam krajobraz, a mianowicie Mount Mansfield, położone w Górach Zielonych i oddalone o około 30 kilometrów od Burlington najwyższe wzniesienie stanu. Skąd ta obsesja na punkcie tego szczytu? Otóż stąd, że w przeszłości, usłyszawszy, iż miejscowe muzeum nie posiada ani jednego malowidła, na którym uwieczniona zostałaby ta konkretna wyniosłość, Nargle uznał, że to on wypełni tę lukę. Sęk w tym, że nigdy nie odezwał się do kuratora. Wolał funkcjonować bezpiecznie, nie ryzykując i nie walcząc o swoją sztukę. A nuż dowiedziałby się, że jego twórczość bardziej nadaje się do przyozdobienia przydrożnego motelu niż do galerii.

„Zawsze powtarzałem, że trzeba malować od serca i w ten sam sposób żyć, ale nie robiłem ani jednego, ani drugiego” – mówi w pewnym momencie Carl, lecz trudno przejąć się jego problemem, zwłaszcza że to uprzywilejowany facet, któremu los odpłaca pięknym za nadobne. Intencje reżysera, ochoczo sygnalizowane w wywiadach, są niewidoczne w gotowym filmie. Czy to satyra na przekraczającą granicę męskość („Sława potrafi wyzwalać złe instynkty”)? A może uniwersalna – wszak wiele wskazuje na to, że akcja toczy się w latach siedemdziesiątych, lecz równolegle wspomina się tu o aplikacjach do zamawiania usług transportu samochodowego – opowieść o starzejącym się celebrycie, który traci powodzenie? Nie tak łatwo stwierdzić, gdyż to dziwny i abstrakcyjny chwilami koncept. Carl paradoksalnie jest szalenie przezroczysty, i to pomimo starań, by pokolorować tę postać we wszystkich barwach tęczy. Nargle jest nijaki, mdły, ciągle taki sam, od dziesięcioleci tkwiący w martwym punkcie. Taki też jest film McAdamsa. „Dzięki, że dotarłeś ze mną w to wyjątkowe miejsce” – powiada Carl, ukończywszy obraz. Tam, dokąd reżyser zabiera widza, nie ma bynajmniej nic wyjątkowego.

Recenzja filmu Paint; reż. Brit McAdams; USA 2023; 96 minut