Kanonizowana
W bogobojnej familii z International Falls w stanie Minnesota mała Tammy Faye (Chandler Head) jest czarną owcą, i to wcale nie z własnej winy. Jej matka – o jakże biblijnym imieniu Rachel (Cherry Jones) – urodziła ją, będąc jeszcze w pierwszym małżeństwie. Kobieta rozwiodła się, po czym mieszkańcy mieściny przypięli jej łatkę ladacznicy. Nie na długo – Rachel jako jedyna w niewielkiej społeczności potrafiła grać na pianinie, w związku z czym na powrót została przyjęta na łono religijnej wspólnoty. Dla małej Tammy Faye, od dziecka łaknącej bliskości Jezusa, zabrakło miejsca w tej symbolicznej gospodzie, gdyż jej obecność na nabożeństwie mogłaby niepotrzebnie przypominać ludziom o hańbie rodzicielki. Którejś niedzieli dziewczynka łamie zakaz nałożony przez starszyznę i przekracza próg świątyni, a następnie bierze łyk sakramentalnego wina. Oto następuje cud, przez zielonoświątkowców traktowany z najwyższym namaszczeniem – mała Tammy Faye zaczyna mówić językami. Od tego momentu jej życie już nigdy nie będzie wyglądać tak samo.
Lata mijają. Czas upływa pod znakiem rock and rolla i modlitwy. Nieco już starsza Tammy Faye (Jessica Chastain) rozpoczyna naukę na jednej z chrześcijańskich uczelni, gdzie poznaje Jima Bakkera (Andrew Garfield), studenta – nomen omen – charyzmatycznego, który robi na niej wrażenie, mówiąc, że nie ubodzy zasługują na błogosławieństwo, a ci przedsiębiorczy (kłania się tu Max Weber i jego sprzężona z duchem kapitalizmu etyka protestancka). „Bóg nie chce, byśmy byli biedni” – wygłasza z mównicy Jim. Młodzi zakochują się w sobie w okamgnieniu. Biorą ślub i wylatują ze szkoły, która nie pochwala podobnych zachowań.
Jest w nich tyle zapału, że nie straszna im nowa sytuacja. Wszak wszystko stanowi dar niebios: zarówno łączące ich uczucie, jak i zgoda banku na zaciągnięcie kredytu na pierwszy samochód. Państwo Bakkerowie wsiadają do auta, by przemierzyć Stany Zjednoczone, niosąc Słowo Boże. Przygrywają im idole ówczesnych amerykańskich nastolatków: Little Richard, Buddy Holly, no i oczywiście obdarzony wspaniałym głosem Fats Domino (to jeszcze nie era popularniejszych od Jezusa Beatlesów). Za dnia nauczają na temat wiary, nadziei i miłości, noce spędzają w przydrożnych motelach, oglądając telewizję, wtedy już środek masowego przekazu numer jeden w USA. Na małym ekranie rządzą ulubieńcy z istnych antypodów: Oral Roberts, Pat Robertson i Jerry Falwell. Tammy i Jim już wiedzą, czym chcą się zająć: teleewangelizacją.
Michael Showalter, reżyser dość przeciętnych utworów – od „Cześć, na imię mam Doris” (2015) przez głośne oraz przewartościowujące komedie romantyczne „I tak cię kocham” (2017) aż po „Gołąbeczki” (2020) – w filmie „Oczy Tammy Faye” (2021) sięga po historię, którą żyła swego czasu cała Ameryka. Mowa o losach Bakkerów – już raz, w 2000 roku, opowiedzianych w formie zrealizowanego przez Fentona Baileya i Randy’ego Barbato dokumentu pod identycznym tytułem (w oryginale „The Eyes of Tammy Faye”) – którzy w latach siedemdziesiątych zbudowali prawdziwe imperium, istny raj dla wiernych, a mianowicie największą w Stanach Zjednoczonych chrześcijańską stację telewizyjną o nazwie PTL (Praise the Lord, czyli Chwalmy Pana).
Sen o sukcesie i bogactwie zaczął się ziszczać na ich oczach. PTL z roku na rok przyciągało coraz tłumniejszą widownię, liczoną w dziesiątkach milionów osób. W setkach milionów dolarów liczono z kolei datki spływające na konto organizacji, z których Bakkerowie, owszem, finansowali kwestie ważkie i niecierpiące zwłoki, jak choćby pomoc samotnym matkom, dzieciom z niepełnosprawnościami czy nastolatkom w ciąży, ale również – korzystając z faktu, iż to fundusze zwolnione z podatku – pełnymi garściami czerpali ze źródła w celach prywatnych. „Kto zapłacił za ten dom?” – pyta zaniepokojona i jak zawsze surowa matka, która bodaj jako jedyna dostrzega, że coś tu śmierdzi. „Służenie Bogu nie powinno być okazją do zarabiania pieniędzy” – dodaje Rachel. „Nie robimy niczego złego” – mówi Tammy Faye, szukając potwierdzenia u swego męża.
Wątek machlojek, przynajmniej w teorii, należy do najbardziej interesujących w filmie – mowa w końcu o wartym krocie biznesie wyzyskującym niejednokrotnie naiwność poszukujących Boga telewidzów – ale ani Showalter, ani tym bardziej scenarzysta Abe Sylvia nie potrafią przekuć go w coś, co mogłoby się stać analizą opartej na celebryckim i czysto rozrywkowym kaznodziejstwie Ameryki (jednym z nadrzędnych celów Jima jest postawienie ogromnego resortu wypoczynkowego w stylu Disneylandu, swoistej krainy Kanaan, Nowego Jeruzalem mającego zapewnić bezpieczeństwo chrześcijańskim rodzinom).
Zamiast tego reżyser skupia się na wewnętrznych perypetiach bohaterki. Nie ma w tym bynajmniej nic złego, bo to na pierwszy rzut oka (!) postać niesłychanie ciekawa, ale i na tym poziomie autor nie potrafi sprostać ciężarowi konwencji, jaką jest kino biograficzne, w tym przypadku o dość tradycyjnej strukturze. Trudno, by mogło mu się powieść, jeśli dość cynicznie próbuje oprzeć całość na uroku odtwórców głównych ról, zwłaszcza Chastain (w nieco zaledwie mniejszym stopniu Garfielda). Znowu – to nie wystarczy, by „Oczy Tammy Faye” uchronić przed wylewającą się z ekranu nudą.
Szkoda, tym większa, że protagonistka bywa chwilami fascynująca. Schowana za grubą warstwą makijażu, który – zdaniem jednego z wykładowców – dyskredytuje ją jako krzewicielkę Słowa Bożego, konsekwentnie dąży do tego, by jej życie i postawa wyrażały miłość Stwórcy kierowaną do każdego człowieka, niezależnie od tego, kim jest. Tammy nie boi się zająć miejsca przy stole, przy którym siedzą sami mężczyźni. Mało tego – kobieta nie ma żadnych oporów, by sprzeciwić się fundamentalistycznym hasłom propagowanym przez wspomnianego tu już wielebnego Falwella (Vincent D’Onofrio), który bez ogródek twierdzi, że tym, co hamuje rozwój duchowy jest grzech kryjący się pod postacią homoseksualizmu, feminizmu i liberalizmu (te wypowiedziane w latach siedemdziesiątych słowa słychać niestety i dzisiaj). „Powinniśmy oddzielić religię od polityki” – postuluje bohaterka, by zaraz potem przeprowadzić na antenie wywiad z chorym na AIDS gejem, okazując mu współczucie i rzucając wyzwanie chrześcijanom. „W górę serca” – zdaje się krzyczeć Tammy Faye ku rozgoryczeniu jej męża i jego biznesowych partnerów. „Do mnie też Bóg przemówił i zachęcił do tego, bym zabrała głos” – wyznaje z dumą.
W jej oczach Ameryka jest krajem dla wszystkich. Sęk w tym, że ta myśl wyraża się niemalże podprogowo. Showaltera bardziej interesuje bowiem proces charakteryzatorski, który bodaj powinien automatycznie przyczynić się do kanonizacji – jeśli nie beatyfikacji – Tammy Faye. Gdzieś pod tym permanentnym makijażem rozgrywa się dramat kobiety, niewystarczająco interesującej ukochanego, sięgającej po silne leki uspokajające popijane dietetyczną colą, walczącą z patriarchatem oraz homofobią chrześcijańskiej prawicy (i to epoce prezydenta Ronalda Reagana). „Chcę po prostu kochać ludzi” – głosi protagonistka jako swoje ewangeliczne credo. Showalter nie daje rady udźwignąć fabularyzowanej wersji szalenie popularnego w Stanach Zjednoczonych dokumentu. Zdecydowanie brakuje tu głębi, i to pomimo tego, że przekraczający dwie godziny metraż pozwala na stworzenie rozbudowanego portretu psychologicznego. Reżyser marnuje szansę, by przyjrzeć się nie tylko samej Tammy Faye – to czynili już przecież Bailey i Barbato – ale także mechanizmom stojącym za sukcesem teleewangelizacji i jej wpływu na kształtowanie polityki Białego Domu. Już swoisty prolog, w którym tytułowa postać przygląda się sobie w lustrze u wizażystki, sugeruje, że to wszystko jest li tylko fasadą.