Swobodni jeźdźcy
Jessica Bruder, amerykańska dziennikarka i autorka książki, na podstawie której Chloé Zhao zrealizowała „Nomadland” (2020), pisze we wstępie następująco:
Istnieli zawsze: wagabundzi, włóczykije, wędrowni pracownicy, niespokojne duchy. Jednak teraz, w trzecim milenium, pojawiło się nowe koczownicze plemię. Ludzie, którzy nigdy nie przypuszczali, że zostaną nomadami, wyruszają w drogę. Rezygnują z tradycyjnych domów i mieszkań i przeprowadzają się do tego, co nazywa się czasem „nieruchomościami na kółkach” – do busów, kamperów z odzysku, szkolnych autobusów, pikapów z zabudowaną paką, przyczep kempingowych i najzwyklejszych sedanów. Zostawiają za sobą dylematy nie do rozwiązania, przed którymi staje dziś dawna klasa średnia. Wolisz mieć na jedzenie czy pójść do dentysty? Spłacić ratę kredytu czy rachunek za prąd? Wydać na czynsz czy na spłatę pożyczki studenckiej?
Jessica Bruder, „Nomadland. W drodze za pracą”
Tłumaczenie: Martyna Tomczak
Ktoś u Zhao porównuje ich do dawnych pionierów kontynuujących jedną z najstarszych tradycji Ameryki. To dość interesująca uwaga. Podstawowa różnica jest jednak taka, że o ile wędrujący na Zachód koloniści robili to, by zbudować tam domy i osiedlić się – być może na zawsze – o tyle plemię współczesnych nomadów opuszcza swe siedliska, by ruszyć w podróż.
Jak przekazuje Bruder, wśród tych, którzy zamieniają cztery ściany na cztery koła, są między innymi: prawie siedemdziesięcioletni były taksówkarz, pracujący teraz przy zbiorach buraka cukrowego (z rynku wygryziony przez Ubera), oraz sześćdziesięciosześcioletnia kobieta, niegdyś właścicielka firmy budowlanej, obecnie po nocach układająca towar w magazynie Amazona. Jest też pochodząca z niewielkiego Empire w stanie Nevada Fern (Frances McDormand), opłakująca życie, które straciła. Gdy w miasteczku – podobnym do wielu innych – zbudowanym wokół przemysłu zamknięto fabrykę gipsu, miejscowość dosłownie została wymazana z mapy Stanów Zjednoczonych. W 2011 roku Empire straciło swój kod pocztowy, stając się, niczym te wszystkie ośrodki powstałe i opuszczone na fali XIX-wiecznej gorączki złota i jej kresu, miastem duchów trzeciego tysiąclecia. Wyschło – jako pokłosie kryzysu ekonomicznego z 2008 roku – życiodajne źródło, a ludzie postanowili wyjechać w poszukiwaniu lepszego jutra. Jakby tego było mało, w międzyczasie zmarł mąż Fern, zostawiając ją zupełnie samą i pozbawioną nadziei.
Tę z kolei, jak pisze dalej Bruder, a wtóruje jej Zhao, odnaleźć można w drodze. To właśnie robi Fern. Porzuca zbędny balast, wsiada w samochód i jedzie przed siebie. Owszem, w poszukiwaniu pracy sezonowej, ale i celu oraz sensu istnienia. Nie jest bezdomna (homeless) – wszak ma dach nad głową, w dodatku mobilny – a bezmiejscowa (houseless). Staje się, jak śpiewał ponad pół wieku temu Bob Dylan, toczącym się kamieniem bez stałego adresu. Wolną i swobodną jeźdźczynią, której rytm życia wyznaczają zmieniające się pory roku, a mówiąc ściślej – natura.
Podejście do Drogi w „Nomadland” jest niemal mityczne. Reżyserka zwraca uwagę, że są zarówno ludzie, którzy uderzają w trasę po to właściwie, by ostatecznie – uzbierawszy odpowiednią sumę pieniędzy – i tak wrócić do domowych pieleszy, jak i ci nigdy już nie zbaczający ze szlaku, niezależnie od tego, czy kierunek jest znany, czy nie. Innymi słowy: są nomadzi wyruszający w drogę, by dotrzeć do celu, ale również tacy, dla których to właśnie bycie w ruchu jest celem samym w sobie. Warto zwrócić uwagę, że u Zhao bohaterowie niezwykle często się rozstają, ale nigdy nie są to rozłąki na zawsze. Raczej „bywaj” niż „żegnaj”. Wiara w to, że uczestnicy tej historii spotkają się na którymś z parkingów, jest ogromna.
Zhao w sposób poetycki i szalenie wrażliwy opowiada o obywatelach zapomnianych przez główny nurt, porzuconych przez mainstreamową ekonomię. Nic dziwnego, że film – choć neutralny, jeśli chodzi o wybieranie politycznych barw – zadebiutował na festiwalu w Toronto w czasie, gdy ku upadkowi chyliła się prezydentura Donalda Trumpa, osoby wypierającej istnienie pewnej części społeczeństwa. „Nomadland” to kino będące podsumowaniem, diagnozą, ale i odtrutką na to, co minione, przynoszące nadzieję, którą reżyserka pokłada w wygranych przez Joego Bidena wyborach.
Obraz Zhao nie jest opowieścią o młodych ludziach z lekkością przemierzających USA w poszukiwaniu dobrej zabawy, przygody czy wolności rodem z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. To nawet nie przekaz o beztroskich staruszkach mogących sobie pozwolić na spędzenie jesieni życia w prażącym słońcu Florydy. U autorki mowa o zupełnie innych terenach, niegdyś stanowiących obszar tak zwanego pogranicza. Bohaterami „Nomadland” są kobiety i mężczyźni w kwiecie wieku, którzy nie mogą sobie pozwolić – bo zwyczajnie ich nie stać – na leniwą emeryturę. Reżyserka kreśli poruszający portret amerykańskiego marginesu, który z roku na rok staje się coraz szerszy. Składający się nań seniorzy nieustannie szukają dla siebie jakiegoś zajęcia, byle tylko przetrwać. Z zasiłków oferowanych przez państwo byłoby to niewykonalne. Choć swoje już przepracowali, nie zasługują na godziwe świadczenia. Jeżdżąc od stanu do stanu – między innymi od Dakoty Południowej przez Nebraskę i Arizonę aż po Kalifornię – w swych domach na kółkach rozglądają się za niewielką fuchą w barze, na polu czy w gigantycznych magazynach należących do firmy będącej synonimem kapitalizmu w XXI wieku. Są jak postaci wyjęte z „Gron gniewu” Johna Steinbecka, zmuszane do opuszczenia swych posesji z powodu kryzysów: ekonomicznego i klimatycznego.
„Nomadland” to zatem film komentujący współczesne Stany Zjednoczone, państwo, które niczym w soczewce skupia problemy dzisiejszego świata, nie działając tak jak należy, zostawiając na pastwę losu najsłabszych. Co znamienne, to nie są bumelanci, a pilni, niezmordowani, sumienni, wytrwali oraz pełni poświęcenia obywatele. Amerykański Sen przestał istnieć, jego ziszczenie się jest już niemożliwe do osiągnięcia. Protestancki etos pracy zaproponowany przez socjologa Maxa Webera również przestał się sprawdzać.
Fern, kobieta, która żadnej pracy się nie boi, nie ucieka od mozolnej roboty, ale jej starania nie zostają należycie wynagrodzone. Czy jednak aby na pewno główna bohaterka filmu Zhao poszukuje wyłącznie kapitału? Czy wszak finałowe ujęcie – ale nie tylko ono, bo już scena, w której, mając do dyspozycji wygodne łóżko, wymyka się w środku nocy do swego pojazdu, by w nim spać – nie świadczy o tym, iż w rzeczywistości protagonistka pragnie raczej, nomen omen, przepracować żałobę, zacząć nowe życie, fizycznie z dala od przeszłości, ale mentalnie wciąż zachowując o niej bliskie sercu wspomnienie? To dramat w skali mikro, wyrażany dosłownie w każdym geście i spojrzeniu McDormand, uwiarygadniającej tę postać zarówno wtedy, gdy siedzi za kółkiem, jak i wtedy, gdy sprząta toaletę, zbiera śmieci pozostawione na parkingu parku krajobrazowego, skanuje produkty w hali Amazona czy wreszcie: gdy zaprzyjaźnia się z napotkanymi po drodze osobami.
Zhao, reżyserka chińskiego pochodzenia, z zewnątrz patrząca na Amerykę i konstytuujący ją mit, niemal duchowo łączy się nie tylko ze swoimi bohaterami, ale i z całym krajem. To samo czyniła zresztą w przypadku dwóch poprzednich tytułów: w debiutanckich „Pieśniach braci moich” (2015) oraz zaskakującym „Jeźdźcu” (2017). Koncentrując się na kolebce USA, nie ocenia. Daje swym postaciom, niczym sprawna dokumentalistka, przestrzeń do wypowiedzenia się na trapiące je tematy. To z kolei dramaty w skali makro, przywołujące na myśl tych wszystkich, nie tylko Amerykanów, którzy czują się zagubieni i poszukują odpowiedzi na pytanie, co przyniesie jutro.
Reżyserka, przy pomocy stałego operatora Joshuy Jamesa Richardsa, prywatnie jej partnera, zestawia wspaniałość Stanów Zjednoczonych – ich wielkość i piękno, na czele z niebywałymi i niespotykanymi nigdzie indziej pejzażami, wprost zapierającymi tu dech w piersiach – z największymi bolączkami kraju, łącznie z upadkiem marzeń, o których śnili przybywający tu zewsząd imigranci stający się, często niezależnie od siebie, pionierami. „Nomadland” to szczere kino o ludziach, którym przyszło funkcjonować i radzić sobie na tle tego kontrastu. To przypowieść o tych, którzy nie poddają się, a zamiast tego rozglądają się za inną drogą umożliwiającą im spełnienie zupełnie innych już snów.