Tajemniczy ogród

Siedemnastoletnia Lennie Walker (Grace Kaufman) mieszka w miejscu wprost baśniowym. Nie dość, że kolorowy i przypominający chatkę z piernika dom stoi gdzieś pośrodku tak zwanego „kalifornijskiego zaczarowanego lasu”, jak autochtoni nazywają Shady Dell, pełen ogromnych i wiekowych sekwoi teren w północno-zachodniej części stanu, to jeszcze drewniany budynek otacza ogród obrośnięty wspaniałymi oraz uznawanymi za afrodyzjaki różami, które pielęgnuje jej babcia (Cherry Jones). Jakiś czas temu z powodu arytmii serca zmarła Bailey (Havana Rose Liu), starsza siostra dziewczyny (ta sama dolegliwość odebrała im matkę), i od tego momentu magii jest tu jakby mniej. Wprawdzie wiatr wciąż unosi jej słowa zapisane na opadłych liściach, ale nastolatka tego nie dostrzega. Jest w żałobie. Cierpi. Nie pomaga ani wujek Big (Jason Segel), który dni chwyta, paląc zioło, ani nawet lektura „Wichrowych wzgórz” Emily Brontë, książki czytanej przez nią ponad dwadzieścia razy.

Bailey była tak ważna w życiu Lennie, że – tkwiąc wcześniej w jej cieniu – nie potrafi teraz odnaleźć się w nowej sytuacji. Tęsknotę wzmaga fakt, iż Toby (Pico Alexander), były chłopak siostry, wciąż kręci się po posiadłości, doglądając roślin na prośbę nestorki rodu. Dziewczyna ma doń żal, bo wszak to on odciągnął od niej Bailey, która była jej bratnią duszą. Paradoksalnie Toby jest równolegle jedyną osobą, która zdaje się ją rozumieć. Problemy się piętrzą. Lennie, uchodząca za utalentowaną klarnecistkę, nie czuje już muzyki – nie ma w sobie pojedynczej choćby nuty, jak mówi. Postanawia w związku z tym zrezygnować z udziału w przesłuchaniu, które mogłoby jej zagwarantować miejsce w prestiżowej Szkole Juilliarda mieszczącej się w Nowym Jorku. W brzuchu, trochę niespodziewanie i niezależnie od niej, pojawiają się motyle (prawie dosłownie), gdy poznaje Joego (Jacques Colimon), nowego ucznia w jej liceum, a przy tym zdolnego multiinstrumentalistę, który dołącza do lokalnej orkiestry.

Dwaj chłopcy wypełniają lukę w sercu Lennie, która wikła się w przedziwny i zagmatwany trójkąt miłosny, byle tylko zastąpić kimś nieżyjącą Bailey. To dość banalny pomysł, ale w pewnym sensie działa, ponieważ pozwala wyjść nastolatce na prostą, ale wcale nie uniknąwszy kosztów z tym powiązanych. Lennie, dla której jeszcze do niedawna zmartwieniem była pustka spowodowana żałobą, staje przed nowym wyzwaniem, jakim jest poradzenie sobie z uczuciami atakującymi ją zewsząd ze zdwojoną siłą. Dziewczyna musi bowiem już nie tylko przezwyciężyć kryzys tożsamości wynikający z tego, że całe właściwie życie spędziła, myśląc, że ona i Bailey to w istocie jakieś mityczne «my», ale również zacząć funkcjonować „z odwagą, zapałem i bezbrzeżną radością”, jak to określa.

Jason Segel i Grace Kaufman w filmie "Niebo jest wszędzie" (reż. Josephine Decker, 2022)

„Niebo jest wszędzie” (2022), romans oparty na powieści dla młodych dorosłych pod tym samym tytułem pióra Jandy Nelson (w Polsce wydanej w 2011 roku, a więc kilka miesięcy po publikacji w Stanach Zjednoczonych), na pierwszy rzut oka nie przypomina dzieł, które mogłaby zrealizować Josephine Decker. Ta regularnie obecna w programie American Film Festival twórczyni – odpowiedzialna między innymi za takie utwory jak „Masło na zasuwce” (2013), „Łagodnie i czule” (2014), „Madeline i Madeline” (2018) oraz „Shirley” (2020) – wnosi jednak do tej opowieści o dojrzewaniu z niewyobrażalnym żalem w tle pewien indywidualny sznyt.

Biorąc pod uwagę to, iż las może być symbolem tak czegoś pięknego, jak i mrocznego, Decker celowo wrzuca swą bohaterkę w gąszcz, który ta na pozór zna, ale – jako że reprezentuje on jej skomplikowane emocje – nie może się z niego wydostać. Reżyserka sprawia, że stosunkowo martwy na papierze scenariusz napisany przez samą Nelson ożywa na ekranie, a to wszystko dzięki uczynieniu ze straty bliskiej osoby historii poniekąd surrealistycznej, w której to, co fantastyczne i wyimaginowane, ściera się z tym, co jak najbardziej prawdziwe. Decker – wespół z całym zespołem technicznym, łącznie z Avą Berkofsky, autorką zdjęć, oraz scenografami, dekoratorami wnętrz i kostiumografami – nasyca obraz soczystymi i wyraźnymi kolorami, a także elementami wyimaginowanymi, awangardowymi i zmysłowymi, które przypominają realizm magiczny (w scenie, gdy Lennie i Joe słuchają kompozycji Johanna Sebastiana Bacha, leżąc pośród róż, kwiaty nagle nabierają cech niemal ludzkich i – niczym tancerze – wykonują choreograficzny układ mający oddać uczucie rodzące się pomiędzy bohaterami; „Czy my właśnie uprawialiśmy seks?” – pyta chłopak).

Na poziomie estetycznym „Niebo jest wszędzie” robi wrażenie, paradoksalnie stając się najbardziej przystępnym filmem Decker. Rzecz w tym, że to niezwykle synestetyczne dzieło, opowieść o dwóch siostrach, miłosnym wielokącie obserwowanym przez babcię i wujka rodem z „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla, często nie wytrzymuje pod ciężarem przeładowanego scenariusza. Innymi słowy: całość lepiej wypada jako pewne zjawisko kinematograficzne, miłe dla oka, a nie jako historia depresji i żałoby oraz rodzącej się miłości. To raczej audiowizualny koncept (wystarczy wspomnieć o dźwiękach sprężyny znanych z kreskówki, słyszanych wtedy, gdy bohaterka doznaje swoistego olśnienia), bliski reklamie napoju gazowanego, którego jeden łyk wystarczy, by w człowieka wstąpiły nieznane mu wcześniej pokłady energii i optymizmu. Bywa zatem pretensjonalnie i na wskroś melodramatycznie, czemu wtóruje prowadzona raz po raz ponad kadrem narracja. To, w jaki świat przedstawiony współodczuwa z Lennie, jest interesujący (gdy z oczu płyną łzy, nad postacią pojawia się chmura, z której leje jak z cebra), ale nadmiar wrażeń i skrajnych emocji donikąd widza nie prowadzą. Całe szczęście, że protagonistka zaczyna wreszcie żyć własnym życiem.

Recenzja filmu Niebo jest wszędzie (The Sky Is Everywhere); reż. Josephine Decker; USA 2022; 103 minuty