Szansa na sukces

Maggie Sherwoode (Dakota Johnson) całymi dniami i nocami pracuje jako asystentka legendy muzyki, nieco już kapryśnej Grace Davis (Tracee Ellis Ross), będąc właściwie na każde zawołanie diwy. To nie jest szczyt jej marzeń – wolałaby zostać producentką. Młoda i ambitna kobieta ma sporo niezłych pomysłów stojących w wyraźnej opozycji do tego, co proponują jej szefowej krwiopijczy właściciele wytwórni. Chcąc się sprawdzić i rozwinąć skrzydła, zaczyna prowadzić początkującego muzyka Davida Cliffa (Kelvin Harrison Jr.), mając jednocześnie nadzieję, że potencjalny sukces, jaki mógłby odnieść ten utalentowany i zjawiskowo brzmiący mężczyzna, pomoże w udowodnieniu wątpiącym w nią ludziom – bo kobieta, bo niedojrzała, bo bez doświadczenia, którego nie nabyła z uwagi na dwa pierwsze czynniki – ile tak naprawdę jest warta.

Brzmi to dość konwencjonalnie – i niestety przez większość czasu film w reżyserii Nishy Ganatry, autorki między innymi dobrze przyjętego „Late Night” (2019), oraz według scenariusza debiutującej Flory Greeson, taki właśnie jest. Zdecydowanie za rzadko wykracza poza obrany na wstępie kurs. Problem tkwi nie tylko w skrypcie, który opiera się na zasadniczej nieścisłości – bohaterka jest z jednej strony traktowana szalenie protekcjonalnie przez osoby z branży, z drugiej natomiast, w kluczowym momencie pozwala sobie na symboliczne zatrzaśnięcie drzwi przed szanowanym muzykiem – ale również w tym, że nie rozwija wątków związanych z funkcjonowaniem przemysłu.

Kiedy już mogłoby się wydawać, że to satyra na tę dziedzinę rozrywki (jedna z gwiazd z przekąsem nazywa siebie oraz kolegów i koleżanki po fachu „zwariowanymi bożkami”), to nigdy nie na tyle ostra, by kogokolwiek obrazić lub cokolwiek zmienić. Gdy natomiast postaci dokonują analizy poletka, w jakim działają, komentując systemowe nierówności (okazuje się bowiem, że nie tak łatwo znaleźć kobietę po czterdziestce, na dodatek czarnoskórą, mogącą się pochwalić hitem na szczycie list przebojów i sprzedaży, nie mówiąc o deficycie producentek), ograniczają się zaledwie do jednej linii dialogowej. Na próżno szukać więcej wzmianek na temat rasy, klasy, wieku czy płci. Szkoda, zwłaszcza że obecna koniunktura sprzyja ruchom obnażającym wszelkie nieprawidłowości i niesprawiedliwości na gruncie popkultury.

Dakota Johnson i Tracee Ellis Ross w filmie "Na topie" (reż. Nisha Ganatra, 2020)

Obrazu Ganatry, naszpikowanego mniej lub bardziej chwytliwymi piosenkami z różnych rejestrów gatunkowych, nie balansuje ani tęskniąca za wyidealizowaną przeszłością dusza głównej bohaterki, ani tym bardziej romans, który zaczyna ją łączyć z odkrytym przez nią muzykiem. Maggie, w ciuchach wyraźnie inspirowanych minionymi dekadami, z nostalgią patrzy na mityczny wręcz i majestatycznie kadrowany gmach Capitol Records w Los Angeles, a po jego korytarzach biega swawolnie i z zachwytem dziecka dotyka wiszących na ścianach zdjęć swoich soulowych idoli – Arethy Franklin i Sama Cooke’a. Zupełnie tak, jakby chciała powiedzieć, że to jest coś, czego pragnie najbardziej: wrócić do złotych czasów (może nie tyle radia, co muzyki w ogóle). Nawet jej samochód, z którego wszyscy się śmieją – zdezelowany nieco chevrolet nova z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych – to raczej ukłon w stronę tego, co było, a nie wyraz oszczędności. Z kolei jej rodzący się związek z Davidem pozbawiony jest życia (od samego początku oparty na kłamstwach, a właściwie nieumiejętności zadawania pytań i prowadzenia rozmowy), podobnie zresztą jak koncepcje kapitalistycznych producentów dotyczące dalszych losów kariery zdumiewającej Grace.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi, łącznie z dynamiczną i zgrabnie zmontowaną sekwencją otwierającą, podsumowującą ścieżkę, jaką przeszła piosenkarka, by osiągnąć sukces – jedenaście nagród Grammy, sesje okładkowe dla magazynów „Rolling Stone” i „Billboard”, zawrotna ilość kliknięć w serwisach typu Spotify czy Apple Music – wskazują, że Grace (grana przez córkę Diany Ross, w latach sześćdziesiątych liderki zespołu The Supremes), rzeczywiście jest wielka. I właśnie dlatego, choć jej osobiście marzy się stworzenie nowego materiału, pierwszego oryginalnego od dekady, cyniczni specjaliści od wizerunku i menadżerowie sugerują, by dalej odcinała kupony. Ich zdaniem sensu nie ma już nawet organizowanie tras po całych Stanach Zjednoczonych, podczas których skądinąd areny w stylu nowojorskiej Madison Square Garden zapełniane są po brzegi. Dużo korzystniejsze jest podpisanie kontraktu z właścicielami Caesars Palace w Las Vegas i przerzucenie się na koncertowanie seryjne, które zapewni spokój i bezpieczeństwo (wiadomo, nawiasem mówiąc, do jakiego wycieńczenia przyczyniła się taka rezydentura w przypadku Elvisa Presleya, choć akurat – dla kontrastu – Céline Dion tylko na tym skorzystała).

Jedynie Maggie wie, że nie tędy droga. Lepiej ścigać własne marzenia i dążyć do ich spełnienia, choćby nie wiadomo, jak nierealne i absurdalne były. Taką wymowę ma skrajnie optymistyczny, a przez to mdły finał rodem z kina poprawiającego samopoczucie, przekonujący, że warto rozwijać swoje talenty wbrew oczekiwaniom i na przekór wszystkim. Tym większy jest niedosyt, że nie zostały rozbudowane wątki aż proszące się o rozwinięcie, zwłaszcza w filmie gromadzącym całkiem rozpoznawalną obsadę i utrzymanym – dzięki operatorskiej pracy Jasona McCormicka, wcześniej odpowiedzialnego za „Szkołę melanżu” (reż. Olivia Wilde, 2019) – w słonecznym klimacie oraz nowoczesnym i niezobowiązującym tonie.

Recenzja filmu Na topie (The High Note); reż. Nisha Ganatra; USA 2020; 113 minut