Wikinżki

PJ (Rachel Sennott) i Josie (Ayo Edebiri) są, jak same o sobie mówią, „dwiema brzydkimi lesbijkami bez żadnych talentów”. Na ostatnim roku liceum marzy im się jedno – obie chcą stracić dziewictwo, najlepiej z cheerleaderkami, w których się podkochują. PJ czuje miętę do Brittany (Kaia Gerber), Josie natomiast do Isabel (Havana Rose Liu; znana z „Mayday” Karen Cinorre z 2021 roku). Dziewczyny, nagadawszy głupot, jakoby wakacje spędziły w poprawczaku, z dnia na dzień zaczynają zyskiwać na popularności. Ich wiarygodność podnosi fakt, iż Jeff (Nicholas Galitzine), gwiazdor zespołu futbolowego, lokalna święta krowa i płatek śniegu w jednym, przychodzi na lekcje szkoły o kulach, twierdząc, że został potrącony przez prowadzony przez nie samochód. Plotka niesie ponadto, że w trakcie pobytu w zakładzie przyjaciółki kogoś zabiły. Zamiast wydalić je z placówki, dyrekcja pozwala im założyć klub walki. Pannice organizują zajęcia z samoobrony mające pomóc uczennicom bronić się między innymi przed zabijakami z konkurencyjnego ogólniaka. Budowa opartej na feministycznych wartościach bezpiecznej przestrzeni dla młodych kobiet staje się dla nich pretekstem do zbliżenia się do Brittany i Isabel, które – podobnie jak ich kumpela Hazel (Ruby Cruz) – dołączają do stowarzyszenia.

„Na dnie” (2023) w reżyserii Emmy Seligman – autorki filmu „Shiva Baby” (2020), w którym również zagrała Sennott – to mocno przerysowane kino, które pełnymi garściami czerpie z fabuł z niedalekiej przeszłości, zwłaszcza z utworów powstałych na przełomie XX i XXI wieku, pomysłowo przekształcając je na własną modłę. Biorąc za punkt wyjścia motyw znany, ot, choćby, z „American Pie” (reż. Paul Weitz, Chris Weitz, 1999) czy z „Supersamca” (reż. Greg Mottola, 2007), a zatem desperackie dążenie bohaterów do odbycia pierwszego i pozwalającego im na wkroczenie w dorosłość stosunku seksualnego, Seligman tworzy wariację na ten wyświechtany przez popkulturę temat, przynosząc konwencji powiew świeżości. O ile bowiem w dwóch przytoczonych tytułach perspektywa była typowo męska, co oznacza tyle mniej więcej, że w centrum anegdot stali napaleni nastolatkowie z trudem radzący sobie z zapanowaniem nad wzmożonym popędem płciowym, o tyle w „Na dnie” punkt widzenia zmienia się na żeński oraz – co bodaj jeszcze ciekawsze – queerowy (warto skądinąd dodać, że to nie orientacja psychoseksualna protagonistek sprawia, że te wytykane są palcami przez koleżanki i kolegów ze szkolnych korytarzy, lecz ich arogancja i dyletanctwo). Wprawdzie reżyserka kreśli komedię rodem z dekady otwierającej trzecie milenium, ale rezygnuje ze sprośności i rozerotyzowania, które charakterystyczne były dla filmów Weitzów czy Mottoli, skupiając energię na próbie subwersywnego potraktowania lub przynajmniej wyśmiania zakorzenionych w tych obrazach stereotypów.

Owszem, szyte – a raczej pisane i kręcone – jest to grubymi nićmi, w związku z czym potrzeba czasu, by zanurzyć się w tak zaproponowanej anegdocie, lecz takimi wszak prawami rządzi się pastisz. Seligman wywraca do góry nogami i dworuje sobie z tego, co dość powszechnie rozpoznawalne, posiłkując się hiperbolą. Jeśli więc na przykład wśród uczniów – granych zawsze przez aktorów po dwudziestce, często blisko trzydziestki – jest grupa sportowców, to jej członkowie nigdy nie zdejmują swoich strojów, non stop paradując w drużynowych barwach, zupełnie tak, jakby za chwilę mieli wyjść na boisko i rozegrać mecz życia. Skoro zaś ekipa ta ma swojego lidera, to musi on być, rzecz jasna, przejaskrawiony do tego stopnia, że biorąc na ręce swoją dziewczynę, komentuje ten wyczyn, literalnie oznajmiając otoczeniu, jaki jest silny. Jeżeli bohaterowie przeklinają, to wszyscy, a zatem wulgaryzmy padają tu nawet w rozmowach abiturientów z kadrą pedagogiczną (jakby tego było mało, jeden z nauczycieli przegląda świerszczyki na oczach całej klasy). Wreszcie – jako że PJ i Josie prowadzą klub walki, to należące do niego dziewczęta biją się naprawdę, aż leje się krew, nie oszczędzając się przy tym ani trochę.

„Na dnie”, mimo iż zanurzone w oparach absurdu, jest także historią emancypacji i radzenia sobie z problemami, i to znacznie bardziej skomplikowanymi od kłopotów z utratą dziewictwa. W scenie, w której uczennice dzielą się swoimi bolączkami – a to doświadczeniem molestowania, a to szablonowym traktowaniem, a to przeszkodami w nawiązywaniu relacji z innymi ludźmi – Seligman poważnieje. Niestety tylko na chwilę, gdyż puentą tego momentu jest żart.

Tak czy inaczej, choć „Na dnie” nie wyważa żadnych drzwi, ogląda się je świetnie. To kino inteligentne, zabawne, przełamujące schematy i oparte na energii, która wyrasta zarówno z aktorskich występów, jak i skali przedsięwzięcia. Seligman celowo nie nadaje swoim postaciom głębi, a historię pozbawia niekiedy sensu, ale nie ma to znaczenia, gdyż w tym szaleństwie jest metoda.

Recenzja filmu Na dnie (Bottoms); reż. Emma Seligman; USA 2023; 92 minuty