Wolnoamerykanka
Począwszy od 1884 roku, kiedy to Stany Zjednoczone nawiązały stosunki dyplomatyczne z Koreą, wtedy jeszcze niepodzieloną, na wcinający się w Ocean Spokojny półwysep przybywać zaczęli amerykańscy misjonarze, którzy nie tylko nawrócili dużą część społeczeństwa na chrześcijaństwo, ale stworzyli również warunki do legalnego wyjazdu do USA. Historycy mówią o trzech falach imigracji Koreańczyków do Ameryki. Podczas pierwszej, przypadającej na lata 1903-1949, osadnicy z Azji najpierw dotarli na Hawaje, zaanektowane przez prezydenta Williama McKinleya w 1898 roku, gdzie założyli kościół metodystów – mający im zapewnić azyl kulturowy – a następnie ruszyli dalej, na kontynent, gdzie rozkręcali własną działalność gospodarczą, na czele z pralniami. Nie wszyscy oczywiście. Niektórzy bowiem zostali w Honolulu lub wrócili do ojczyzny. Od 1910 roku Koreę okupowała armia japońska. Ten stan trwał 35 lat. Po drugiej wojnie światowej kraj uniezależnił się od cesarstwa, ale półwysep został podzielony wzdłuż trzydziestego ósmego równoleżnika na dwie strefy wpływów: radziecką oraz jankeską. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, aż w 1950 roku wybuchł konflikt pomiędzy obiema Koreami. Wówczas też zainicjowano kolejną fazę wyjazdów do USA, spowodowaną głównie strachem. Trwała ona do roku 1964. Tym razem przybysze mogli starać się o obywatelstwo. Byli wśród nich już nie robotnicy, ale ofiary działań zbrojnych oraz uchodźcy polityczni. Ich liczba rosła z dekady na dekadę. W końcu koreańska diaspora była jedną z największych grup imigrantów, jaka przeprowadziła się do Stanów Zjednoczonych. Powodów do przeniesienia się było coraz więcej: pędzące bezrobocie i wojskowa dyktatura należały do najpoważniejszych. Miliony zostały, wyczekując lepszej ery. Inni ruszyli za Pacyfik, z własnej woli i pragnąc spełnić, jak wielu przed nimi, swój Amerykański Sen. Zaczęła się trzecia fala napływu.
Wraz z nią na początku lat osiemdziesiątych, a więc w epoce prezydenta Ronalda Reagana, do USA przyjechali Jacob (Steven Yeun) i Monica (Yeri Han), bohaterowie filmu „Minari” (2020) Lee Isaaca Chunga oraz rodzice dwojga dzieci: Anne (Noel Cho) oraz młodszego od niej Davida (Alan S. Kim). Małżonkowie, spędziwszy jakiś czas w Kalifornii, gdzie zajmowali się segregacją kurcząt, selekcjonując pisklęta według płci (samce, nie dość, że nie smakują zbyt dobrze, to jeszcze nie składają jaj, a więc nie ma z nich żadnego pożytku), przeprowadzają się do stanu Arkansas, krainy – jak głosi jej slogan – szans i możliwości, usianej najlepszymi glebami w Ameryce. To idealne miejsce, by zbudować farmę i zarobić.
Jacob, niczym modelowy gospodarz z ruralistycznego Południa – w bejsbolówce na głowie i paczką papierosów w kieszonce koszuli z krótkim rękawem – chce uczynić swą ziemię sobie poddaną. Ponieważ w USA zdążył się już zasymilować, jego ambicje sięgają daleko (i choć na Zachodnim Wybrzeżu nie mieli nic, a tu jeszcze się nie rozkręcili, on już snuje plany o 20 akrach pól, czyli nieco ponad 9 hektarach). Nie zważając na przeciwności, mając dość pracy dla kogoś, czując pomyślny wiatr w żaglach, mężczyzna stara piąć się po kolejnych szczeblach drabiny, upatrując w tym, co robi, sukcesu. To facet będący kowalem własnego losu. Cel wydaje się dostępny. Jest niemal na wyciągnięcie ręki. Jacob prawidłowo antycypuje, że wkrótce do mitycznej Ameryki nadciągną dziesiątki tysięcy mieszkańców jego dawnej ojczyzny, którzy prędzej czy później zatęsknią za domowym jedzeniem. Bohater stawia więc na uprawę produktów typowych dla koreańskiej kuchni. Obietnice płynące z Białego Domu mają pomóc takim jak on. To tylko puste słowa, o czym on nie może mieć jeszcze pojęcia – lata osiemdziesiąte, podobnie jak epoka Wielkiego Kryzysu, okażą się zgubne dla ciężko harujących rolników (administracja Reagana wolała wszak wspierać wielki biznes i agrokulturowe korporacje). Tak czy siak, tam, skąd przybył – jak mówi – było jeszcze gorzej.

Monica nie potrafi wykrzesać z siebie aż tyle entuzjazmu. Trudno się dziwić – to nie jej marzenia są tu realizowane. Lokum, które znalazł im Jacob, przypomina starą przyczepę tira, tyle że już bez kół. Drzwi znajdują się na tyle wysoko, że potrzeba siły i sprawności, by wgramolić się do środka. Dach przecieka. Nowy dom stoi ponadto na istnym odludziu, na zupełnie pustej działce. Cóż za rozczarowanie. Kobieta żałuje wyprowadzki, nie tylko z Kalifornii, ale być może również z samej Korei. Jacob, choć z całą pewnością troskliwy i pragnący jak najzacniejszego życia dla rodziny, stara się dominować nad żoną, samodzielnie podejmując decyzje o tym, co dla nich wszystkich dobre, a co złe. Chcąc jakoś wynagrodzić Monice to cierpienie, godzi się na to, by z Korei ściągnąć jej matkę (uhonorowana Oscarem za tę rolę Youn Yuh-jung). Soonja przyjeżdża do Stanów, ale zamiast służyć córce jako przyjaciółka i powierniczka, od razu zachłystuje się Zachodem: z wypiekami na twarzy ogląda w telewizji wrestling (może to wolnoamerykanka?) i uzależnia się od, jak ją nazywa, górskiej wody (mowa o silnie słodzonym napoju Mountain Dew).
Co z niej za babcia – dziwi się David – skoro nie potrafi upiec ciasteczek. Budowanie relacji pomiędzy nestorką rodu a chłopcem to drugi, obok zmagań Jacoba z biznesem i swymi aspiracjami, wątek filmu. Urodzony w Kolorado reżyser, potomek koreańskich imigrantów, opowiada tu na poły autobiograficzną historię o własnych doświadczeniach z dzieciństwa, gdy rzeczywiście wraz z rodzicami przeniósł się na farmę w Arkansas. To jego piąty obraz, wyjątkowo delikatny i cichy, subtelnie angażujący widza w codzienność ludzi, którzy czują się obco w Nowym Świecie. Chung nie jest jednak zainteresowany utartymi schematami i motywami. Na próżno szukać w „Minari” tematu rasizmu, a przynajmniej nie w takim rozmiarze, w jakim zwykle podawany jest w klasycznych anegdotach o przybyszach chcących z dala od ojczyzny spełnić marzenia. Zderzenie dwóch jakże różnych od siebie kultur to również nie to, co pełni wiodącą rolę w utworze. Trauma związana z asymilacją zostaje ograniczona do scen w kościele, przestrzeni jednoczącej, niezależnie od zewnętrznych czynników. Są wszak inne dramaty, każdorazowo prezentowane przez autora z ogromną empatią i autentycznością. To problemy w skali mikro, a więc te dotyczące bezpośrednio rodziny i jej pracy nad budową Domu i Przyszłości, są tu najistotniejsze.
Gospodarowanie farmą to wcale nie tak łatwe zadanie, jak się Jacobowi wydawało. „Myśl o tym, jakby to była uprawa pieniędzy” – mówi żonie. Sęk w tym, że kultywować ziemię również trzeba umieć. Pierwotnie nieprzyjmujący pomocy z zewnątrz, tłumacząc synowi, że nie ma sensu płacić za coś, co można mieć za darmo, ostatecznie ustępuje i zatrudnia ekscentrycznego Paula (Will Patton), weterana wojny w Korei, człowieka dosłownie dźwigającego swój krzyż po okolicznych wiejskich drogach. Gdyby nie on, główny bohater mógłby wszak podzielić los innych rolników, którzy mając dość tak zwanej reaganomiki, popadali w długi, które prowadziły ostatecznie do bankructw lub, w najgorszym razie, samobójstw.
Tytułowe minari, inaczej seler wodny lub pietruszka japońska, to zioło używane w różnych kulturach azjatyckich. Jest wielosezonową rośliną, łatwą w uprawie, które – jak tłumaczy babcia – utrzymuje w zdrowiu zarówno biednych, jak i bogatych. Rośnie niczym chwast. To Soonja sieje je na własną rękę, w miejscu szczególnie mu sprzyjającym, przy strumieniu, z dala od hodowli Jacoba, któremu – choć ma się za biznesmena chcącego nakarmić koreańską diasporę w Ameryce – nawet do głowy nie przychodzi, by skorzystać z rad kobiety. Babcia może i zachłysnęła się Stanami Zjednoczonymi i ich kulturą, ale nie zapomniała o swych korzeniach. W przeciwieństwie do jej zięcia, który nie pomyślał o najprostszym rozwiązaniu, choć wcześniej tłumaczył synowi, iż Koreańczycy używają głowy, a Jankesi wierzą w głupoty. Gdy zatem w ostatniej scenie mężczyzna, straciwszy wcześniej wszystko, co posadził i zebrał, zrywa babcine minari, trudno o lepszą metaforę odrodzenia, nowej nadziei i wciąż żywych perspektyw na przyszłość; metafory wyrastającej prosto z ziemi. Małe wielkie kino.