Człowiek z aparatem

„Amerykańscy Indianie wierzyli, że zdjęcie zabiera część duszy osoby fotografowanej. Nikt jednak nie wie, jaką cenę ponosi człowiek z aparatem. Naciskając migawkę, on również traci być może kawałek siebie. Taka praca łamie serce” – mówi W. Eugene Smith (Johnny Depp), główny bohater filmu „Minamata” (2020) Andrew Levitasa, opartej na faktach opowieści o próbie zwrócenia uwagi międzynarodowej opinii publicznej na palący problem, jakim w drugiej połowie XX wieku było zatrucie rtęcią rozpoznane u tysięcy mieszkańców prefektury Kumamoto, leżącej na południowo-zachodnim wybrzeżu Japonii.

Protagonista doskonale zdaje sobie sprawę z wagi wypowiadanych słów. Zdjęć w swym życiu zrobił tyle, że teraz jest w zasadzie na skraju wyczerpania. Ułamek po ułamku roztrwaniał ducha, o czym świadczą między innymi raz po raz przebijające całość reminiscencje z przeszłości. Chodzi o krótkie, niemal podprogowe ujęcia, w których do głosu dochodzą prześladujące go demony z czasów pożogi (co znamienne, w pewnym momencie reżyser zwyczajnie zapomina o tej narracyjnej figurze, choć nic nie wskazuje na to, by bolesne traumy zostały przepracowane).

Smith to postać jak najbardziej autentyczna. Ten urodzony w 1918 roku amerykański fotoreporter, pracujący dla nieukazującego się już w druku magazynu „Life”, zasłynął jako korespondent relacjonujący w trakcie drugiej wojny światowej sytuację na froncie pacyficznym (został ciężko ranny, portretując w 1945 roku zmagania jankeskiej armii w bitwie o wyspę Okinawa). W latach pięćdziesiątych tworzył podwaliny pod nowoczesną formę eseju fotograficznego i zaprezentował się jako autor charakteryzujący się głębokim poczuciem empatii. Gdy widz filmu Levitasa poznaje Smitha, jest rok 1971. Mężczyzna tkwi wówczas w przedziwnym limbo, miejscu, z którego jest jednak jakieś wyjście. Sprzęt zdążył odłożyć na półkę; nie rozstaje się za to z trzema innymi atrybutami: noszonym na głowie beretem, palonymi nałogowo papierosami oraz flaszką, której dno zastąpiło mu obiektyw.

Nie oznacza to bynajmniej, że jego ego jakkolwiek zmalało. „Jestem najlepszym fotoreporterem, jakiego macie” – mówi zatrudniającemu go redaktorowi naczelnemu (Bill Nighy), co ten trzeźwo kwituje w ten oto sposób: „Wcale nie. Jesteś tym, z którym najtrudniej się współpracuje”. Mimo problemów – z uzależnieniem od alkoholu, groźbą bankructwa i brakiem kontaktu z dziećmi na czele – na ludzi patrzy z góry. Doskonale wiadomo, także z dramaturgicznego punktu widzenia, że przydałby mu się zimny prysznic, umożliwiający zmianę perspektywy.

Minami i Johnny Depp w filmie "Minamata" (reż. Andrew Levitas, 2020)

Okazja ku temu nadarza się w chwili, gdy jego mieszkanie – służące również za ciemnię – nawiedza niejaka Aileen (Minami). Udając przedstawicielkę firmy Fujifilm, prosi Smitha, by ten zareklamował ich kolorową kliszę, faworyzując ją na tle produktów konkurencji. Coś tu, rzecz jasna, śmierdzi, ponieważ Eugene – jak sam zauważa – zdjęcia robi tylko w czerni i bieli. Prawdziwym powodem wizyty kobiety jest chęć zaangażowania znanego fotografa z równie znanego pisma do walki o prawdę. Jest w Japonii pewna firma – zakład chemiczny o nazwie Chisso – która od lat zrzuca do wody toksyczne śmieci, powodując tym samym choroby i zgony (liczone już w tysiącach) wśród okolicznej populacji. Trzeba im pomóc, nagłaśniając zagadnienie na skalę globalną. Z jednej strony – temat wart Pulitzera. Z drugiej – gwarantująca odkupienie możliwość udzielenia realnego wsparcia poszkodowanym i cierpiącym. Smith wyrusza do Kraju Kwitnącej Wiśni, by zrealizować oba cele (nie otrzyma wprawdzie nagrody, ale jego dzieła na zawsze wejdą do kanonu fotoreportażu; zwłaszcza poruszające i przypominające pietę – oto w wannie matka tuli swe chore dziecko – zdjęcie „Tomoko w kąpieli”, którego powstawanie Levitas skrzętnie i z szacunkiem rekonstruuje).

Minamata to nazwa zarówno miejscowości, w której toczy się właściwa akcja obrazu, jak i odkrytej w 1956 roku choroby dotykającej przybrzeżną społeczność Japonii, niszczącej układ nerwowy, powodującej niepełnosprawność lub śmierć. „Spazmy, paraliż, konwulsje” – krótko opisuje jej przebieg Aileen. Reżyser, na wzór swego bohatera, uczłowiecza to schorzenie, robiąc film, który nade wszystko opowiada się za tymi maluczkimi, zwykle przegrywającymi z grubymi rybami. Jego „Minamata” to utwór szczery, dziś niemal staromodny, bo wyraźnie skupiony wokół kwestii, na którą należy – w imię powszechnego dobra – skierować światła fleszy. To zatem kino, podobnie jak twórczość Smitha z tego okresu, powstałe, by służyć tym, których przedstawia. Jego wymiar jest oczywiście dużo szerszy, bardziej uniwersalny, bo wszak porusza temat ochrony środowiska, czyniąc zeń jedno z nadrzędnych zadań spoczywających na żyjących tu i teraz, w XXI wieku.

Co znaczące, pomimo wyraźnego zacięcia aktywistycznego oraz próby zdefiniowania zjawiska, jakim jest fotoreportaż (i jego wpływ na losy planety), zdecydowanie najsłabiej wypada tu postać głównego bohatera. Nie jest to wina odtwarzającego tę rolę Deppa – choć i ten powtarza tu skądinąd manieryzmy wypracowane jeszcze na planie widowiska „Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły” (reż. Gore Verbinski, 2003) – a raczej rozdrabniających się scenarzystów (tych jest aż czterech, łącznie z Levitasem), którzy nie potrafią uczynić ze swej postaci figury interesującej. W przeciwieństwie choćby do znakomitego filmu „Mroczne wody” (reż. Todd Haynes, 2019), którego protagonista – niczym ostatni sprawiedliwy z kina Clinta Eastwooda – mozolnie, długimi latami i wręcz obsesyjnie prowadzi śledztwo mające obciążyć fabrykę DuPonta, potentata branży chemicznej zatruwającego bydło należące do lokalnych farmerów, Smith jawi się jako jednostka zmęczona, tracąca wiarę w sens swojej roboty, a przez to nużąca. Jeśli ktoś przyznaje, że każdy może robić zdjęcia – „Celujesz, ustawiasz ostrość i klikasz” – to trudno tej osobie nieustannie i bezrefleksyjnie kibicować.

Recenzja filmu Minamata (reż. Andrew Levitas); Japonia USA Wielka Brytania Zjednoczone Emiraty Arabskie; 115 minut