Syreni głos

Ana (Grace Van Patten) pracuje jako kelnerka w nadmorskiej restauracji, w której ma się odbyć czyjeś wesele. Nic nie jest jeszcze gotowe, a goście są już na miejscu. Obsługa nerwowo krząta się po budynku. Nadciągająca burza powoduje przerwy w dostawie prądu. Gmach pogrąża się w ciemności. Jakby tego było mało, agresywny szef dziewczyny (Frano Mašković) jest nieszczególnie zadowolony z wykonywanej przez nią roboty. Nie tylko krzyczy na Anę, ale posuwa również się do rękoczynów (gdy nieco później bohaterka zdejmie bluzkę, na jej ramieniu widać będzie sporego siniaka). To jednak wciąż nie wszystko. Znalazłszy w chłodni ukrywającą się przed nim podwładną, mężczyzna wchodzi do pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Kamera pozostaje na zewnątrz. Diabli wiedzą, do czego tam dochodzi. Można wyłącznie zgadywać.

Ana wpada w panikę. Ucieka przed pryncypałem do piwnicy. Chcąc przywrócić zasilanie w obiekcie, powoduje zwarcie całej instalacji elektrycznej. Trudno stwierdzić, jak długo była nieprzytomna, ale gdy odzyskuje świadomość, słyszy kobiecy głos za pomocą alfabetu fonetycznego literujący słowo „mayday” (Mary-Alpha-Yankee-Delta-Alpha-Yankee). Podąża za dźwiękiem, który – jak się okazuje – dobiega z piekarnika. Wchodzi doń i przenosi się do zupełnie innego uniwersum.

Trafia na wyspę, gdzie w okamgnieniu dołącza do niewielkiej armii składającej się z trzech dziewcząt, które prowadzą krwawą i zaciętą walkę na śmierć i życie. Z kim? Kto jest wrogiem dowodzonej przez Marshę (Mia Goth) drużyny, w poczet której wchodzą jeszcze Gert (Soko) i Bea (Havana Rose Liu)? Przyglądając się wyrzuconemu na brzeg okrętowi podwodnemu, w którym mieszkają, a także noszonym przez nie uniformom, oraz przysłuchując się akcentom, z jakimi mówią, można wywnioskować, że trwa druga wojna światowa, a one toczą bój przeciwko Państwom Osi. Sęk w tym, że w owym czasie – jak wskazują liczne źródła – literę M w alfabecie fonetycznym kodowano jako „Mike”. Nie ma to jednak większego znaczenia, ponieważ wkrótce na jaw wychodzi, że młode kobiety zmagają się nie tyle z obcym wojskiem, co z wszystkimi mężczyznami. Ich plan jest prosty. Udając damy w opałach (ponoć zawsze działa), wysyłają w eter desperacki sygnał SOS. Gdy zgłaszają się chętni do pospieszenia im na ratunek żołnierze, one, podając błędne współrzędne, kierują ich w sam środek burzy, gdzie dzielnych chłopców czeka niechybna zguba. Jak w tej nowej i na wskroś brutalnej rzeczywistości odnajdzie się Ana?

Grace Van Patten, Mia Goth, Havana Rose Liu i Soko w filmie "Mayday" (reż. Karen Cinorre, 2021)

Debiutantka Karen Cinorre, reżyserka „Mayday” (2021), o swoich inspiracjach mówi wprost. To z jednej strony „Alicja w Krainie Czarów”, powieść autorstwa Lewisa Carolla, z drugiej zaś – film „Czarnoksiężnik z Oz” (1939) Victora Fleminga. Ana faktycznie jest niczym bohaterka podążająca za Białym Królikiem do nory oraz Dorotka (Judy Garland), która ma słuszne wrażenie, że to już nie Kansas, a świat leżący gdzieś po drugiej stronie tęczy. Skoro to fantazja, Cinorre, by opowiedzieć historię o będących na permanentnej wojnie kobietach mierzących się z toksycznym patriarchatem, nie musi posiłkować się logiką. Dużo istotniejsza w tym przypadku jest aura tajemnicy oraz towarzyszące jej feministyczne marzenie senne roztaczające się nad utopijną wyspą.

Wodzące mężczyzn na pokuszenie bohaterki jawią się tu niczym syreny z poematu Homera, które swym zniewalającym śpiewem wabiły żeglarzy przemierzających Morze Śródziemne, by następnie ich zabić (przywiązany do masztu Odyseusz uniknął tego losu). Jest w nich też coś z mitycznych Amazonek, walecznych i niezależnych kobiet pielęgnujących w gruncie rzeczy mizoandrię, nienawiść do mężczyzn. Marsha i jej podopieczne przeciwstawiają się uciskowi, próbują obalić patriarchalny status quo, mszczą się – w imieniu swoim i całego rodzaju żeńskiego – za wszystkie wyrządzone im krzywdy: za każde nieodpowiednie słowo, za przekraczający granice dotyk, za każdy gwałt. Kary wymierzają precyzyjnie. Najdoskonalej sprawdzają się jako snajperki, ponieważ – jak mówi ich przywódczyni – mogą godzinami zajmować niewygodne pozycje i być niewidzialne.

„Całe życie byłaś na wojnie, po prostu o tym nie wiedziałaś” – mówi Marsha Anie. Nie sposób się nie zgodzić, jeśli przypomnieć sobie, w jaki sposób dziewczyna była traktowana przez szefa – bita, wyzywana, pomiatana, molestowana, być może gwałcona. Jej – w przeciwieństwie do wielu innych kobiet – udaje się uciec. Problem w tym, że ucieczka oznacza tu w istocie samobójstwo (czymże innym jest zanurzenie głowy, na wzór choćby Sylvii Plath, w piekarniku z odkręconym gazem?). Przemoc wobec kobiet to realny problem, z roku na rok nasilający się coraz bardziej. Ana jednak zdaje sobie sprawę, że odpowiedzią na nią nie może być wyłącznie argument siły. Dla Marshy sytuacja jest jasna. Z jej perspektywy wszyscy mężczyźni są agresorami, drapieżnikami i gwałcicielami, przynajmniej potencjalnymi. Ana, która wreszcie otwiera oczy i zyskuje pewność siebie, rozumie, że świat jest dużo bardziej skomplikowany, a wśród żołnierzy, z którymi walczy, są również przyzwoici ludzie, wcale nie tak nikczemni, jak twierdzi liderka partyzanckiej grupy. Oniryczna kraina po drugiej stronie lustra to swoisty czyściec, z którego jeszcze można się wydostać, pokładając odrobinę nadziei zarówno w sobie, jak i w przyjaciołach. Cinorre, zdaje się, wybiera walkę, ale wyłącznie z realnym wrogiem, a więc z patriarchatem opartym na mizoginii. Świat da się jeszcze zmienić, i to nie tyle w fantazji, ale w rzeczywistości.

Recenzja filmu Mayday; reż. Karen Cinorre; USA 2021; 100 minut