Żółtodzioby
Jest rok 1990. Joe Deacon (Denzel Washington) pracuje jako szeregowy gliniarz w biurze szeryfa hrabstwa Kern w południowej Kalifornii. Jeszcze kilka lat wcześniej był jedną z czołowych postaci wydziału zabójstw w Los Angeles. Porzucił jednak garnitur, płaszcz i fedorę, by przywdziać mniej nobliwy mundur i przemierzać – za kółkiem wysłużonego dżemsa – szerokie i skąpane w słońcu drogi, pomagając rozwiązać sprawy niecierpiące zwłoki, takie jak choćby akty wandalizmu zgłaszane przez lokalnych restauratorów. Coś, rzecz jasna, musiało się stać w przeszłości, że facet jego pokroju zdecydował się przenieść na prowincję, żeby wieść życie spokojniejsze i wolne od zgiełku. Wspomnienia, nigdy zresztą całkowicie niepogrzebane, odzywają się ponownie wraz ze służbową wizytą w Mieście Aniołów, gdzie – na prośbę Jima Baxtera (Rami Malek), mającego przed sobą świetlaną przyszłość żółtodzioba – Deacon bierze udział w wizji lokalnej. Okazuje się bowiem, że po asfaltowej dżungli grasuje seryjny morderca kobiet, którego styl do złudzenia przypomina metody działań nieschwytanego niegdyś zabójcy. „Sporo się pewnie zmieniło, odkąd odszedłeś” – mówi młodziak do starszego kolegi. „Czy ja wiem? Wciąż trzeba złapać sprawcę, prawda?”.
John Lee Hancock, autor wyjątkowo niedobrego filmu „Wielki Mike” (2009) i tylko niewiele lepszych obrazów „Ratując pana Banksa” (2013) czy „McImperium” (2016), utworem „Małe rzeczy” (2021) powraca do scenariusza napisanego jeszcze w latach dziewięćdziesiątych i przypominającego cały szereg mięsistych i budzących dreszcze kryminałów o policjantach będących na tropie psychopatycznego zbrodniarza. Od „Milczenia owiec” (reż. Jonathan Demme, 1991) przez „Siedem” (reż. David Fincher, 1995) po „Kolekcjonera kości” (reż. Phillip Noyce, 1999). Nie ma bynajmniej nic złego w stwierdzeniu, iż to kino staroświeckie – wszak równie niedzisiejszy był już „Zodiak” (reż. David Fincher, 2007). Problem tkwi raczej w tym, jak niezgrabnie – momentami wręcz tandetnie – jest to zrealizowane: a to nijakie retrospekcje, a to nawiedzające bohatera duchy ofiar. Moment, w którym w lusterku samochodu odbija się nie to, co Deacon rzeczywiście widzi, a ewokacja przeszłości, przelewa czarę goryczy, czyniąc z całości przeciętny i sztampowy produkt.
Pewne wybory twórców, a zwłaszcza montażysty tak doświadczonego jak Robert Frazen, współpracującego z Charliem Kaufmanem przy dwóch filmach w znacznym stopniu opartych na tej materii – mowa o „Synekdosze, Nowy Jork” (2008) oraz „Może pora z tym skończyć” (2020) – wydają się o tyle zaskakujące, że sama historia prezentowana przez Hancocka jest, przynajmniej do pewnego momentu, interesująca. Samo obserwowanie protagonisty, granego przez Washingtona z wymaganym odeń profesjonalizmem, wystarczyłoby pewnie do zaintrygowania widza, zwłaszcza że zadanie polega tu nie tylko na zrozumieniu prowadzonego śledztwa, ale też na zrekonstruowaniu układanki pod tytułem „Co się wydarzyło w Los Angeles w nie tak znowu zamierzchłych czasach?”.
Deacon jest wykolejeńcem, a wszystko, co robi, ma mu zapewnić powrót na właściwe tory. Działa nieszablonowo: kiedy inni zbierają odciski palców na miejscu zbrodni, on poszerza krąg poszukiwań o lokacje nieoczywiste, na pierwszy rzut oka niemające wiele wspólnego z dochodzeniem. Intuicja nigdy go nie zawodzi. Geniusz w swoim fachu, chodząca legenda. Co więcej, pracuje wyłącznie dla siebie, chcąc poskromić wewnętrzne demony i oczyścić sumienie. W przeciwieństwie do Baxtera, który traktuje tę robotę jako środek do zgoła innego celu, a mianowicie do uchronienia innych – w tym także bliskich – przed zagrażającym im zewsząd złem. Dzieli ich pokoleniowa przepaść. Tym, co ich łączy, jest nie tylko awizowana na wstępie świadomość, że oto zawsze trzeba złapać mordercę, ale również fakt, iż obaj prześladowani są przez nadzorowane przez siebie zbrodnie: zarówno ich sprawców, jak i ofiary. Każdy z nich może skorzystać na obecności tego drugiego.
Całe to napięcie wywołane przez horror bestialskiego przestępstwa, budowane nieprędko, i to w epoce, gdy kryminał – z uwagi choćby na powszechne zainteresowanie użytkowników platform streamingowych – niejedną przeszedł już metamorfozę i niemal na dobre trafił pod strzechy w postaci tak popularnych seriali jak „Detektyw” (2014) czy „Mindhunter” (2017), niweluje pojawienie się na ekranie głównego podejrzanego. O ile Washington jest powściągliwy w swej roli, a Malek nie wykracza zanadto poza warsztat znany z innych utworów z jego udziałem, o tyle wcielający się w potencjalnego zabójcę Jared Leto, kolejny raz zresztą, przesadza czy wręcz przegina na tyle, że staje się karykaturą żywcem wyjętą z podręcznika „Psychopatia dla opornych” (szukając potwierdzenia, wystarczy zerknąć na zawartość półki z książkami w jego mieszkaniu, na której zabraknąć nie mogło tomu „Helter Skelter” autorstwa Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry’ego o morderstwach bandy Mansona). Ten wybór obsadowy oraz ścieżka, jaką podąża aktor, interpretując postać, sprawiają, że film traci rdzeń. Obraz Hancocka zaczyna nudzić, męczyć, a nawet frustrować, co zaprzepaszcza stosunkowo wysoki poziom pierwszego aktu. Finał, rozciągnięty do półgodzinnej katorgi – dosłownie i w przenośni – jest dowodem na to, że odpowiedzialnością za największą zbrodnię obarczony zostać powinien duet Hancock-Leto (przy drobnym współudziale montażysty).