W nieznane

Fairview Hights, nieduża miejscowość leżąca niedaleko Dayton w stanie Ohio. Cameron Edwin (Jim Gaffigan), podobnie skądinąd jak jego przebywający w domu opieki i cierpiący na demencję ojciec (Roger Hendricks Simon), dzieli ludzi na dwa rodzaje: astronomów i astronautów. „Jedni oglądają gwiazdy, a drudzy wśród nich latają” – tłumaczy swej córce Norze (Katelyn Nacon), nastoletniej buntowniczce. Mężczyzna zalicza się do tej pierwszej grupy – jest gospodarzem telewizyjnego programu dla dzieci, w którym w przystępny sposób wyjaśnia najmłodszym meandry nauki o ciałach niebieskich – choć wolałby przemierzać przestrzeń pozaziemską. Nic z tego. Musi się zadowolić tym, co ma. A tak się składa, że wiedzie mu się życiu coraz gorzej. Nie dość, że szefostwo stacji przesunęło prowadzoną przez niego audycję do nocnego pasma, kiedy jej potencjalni odbiorcy raczej śpią, to jeszcze jego pracująca w lokalnym Muzeum Kosmosu żona Erin (Rhea Seehorn) wymachuje mu przed nosem papierami rozwodowymi.

Wszystko się zmienia, gdy któregoś dnia na jego oczach rozbija się wiśniowy kabriolet. Sęk w tym, że nie jest to typowy wypadek. Samochód spada bowiem z nieba. Cameron ani przez chwilę nie podaje w wątpliwość tego, co zobaczył. O zdarzeniu opowiada tak, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. Wnet okazuje się, że kierujący pojazdem Kent Armstrong (w tej roli – uwaga! – także Gaffigan), dżentelmen bliźniaczo podobny do Edwina, dostaje jego posadę. Sytuacja komplikuje się nawet bardziej w momencie, w którym na jego podwórko zlatuje kolejny przedmiot. Tym razem jest to „zepsuty rosyjski balistyczny pocisk międzykontynentalny”, w mediach okrzyknięty mianem „Sputnika na przedmieściach”. Cameron wie, że to bzdura, a ustrojstwo zostało tak naprawdę wyprodukowane przez NASA. Kiedy Nora spędza coraz więcej czasu z nowym chłopakiem z klasy, a więc będącym synem Kenta Markiem (Gabriel Rush), Edwin realizuje największe marzenie – buduje w garażu swoją własną rakietę.

„Linoleum” (2022) Colina Westa, który na koncie ma kilkanaście krótkometrażówek i tylko jeden film pełnospektaklowy – mowa o horrorze „Double Walker” (2021) – to oryginalne kino dramatyczne spod znaku science fiction, małe i duże zarazem, skupione zarówno na wymiarze mikro, jak i skali makro, przyglądające się człowiekowi tu i teraz, przyciąganemu do powierzchni globu siłą grawitacji, ale i w jakiejś szerszej perspektywie, udowadniające, że między wszystkim jest związek.

Doświadczający czegoś na wzór kryzysu egzystencjalnego Cameron mierzy się z ambiwalencją, na jakiej zasadza się całe uniwersum, co bodaj najdoskonalej wyraża się w scenie, w której ktoś myli go z astronautą. I choć bycie astronomem nie jest bynajmniej powodem do wstydu, on czuje się jak chodząca porażka. To zaś, co dzieje się wokół niego, traktuje jak soczewkę, przez którą może przyjrzeć się swojej przeszłości, głównie upadkom, dostrzegalnym przezeń gołym okiem, ale i – nomen omen – wzlotom, nie tak z jego perspektywy wyraźnym.

Co oznaczają elementy układanki pojawiające się na orbicie Camerona i niemal spadające mu na łeb? Czym są powtarzające się ujęcia przewróconego resoraka i pękniętego hełmu będącego częścią skafandra? O co biega z tajemniczą kobietą stojącą na trawniku Edwinów? West, kreśląc tę anegdotę w dość zawiły sposób, długo nie dając widzowi żadnych odpowiedzi, za to mnożąc pytania – trochę na wzór Charliego Kaufmana – opowiada historię rodziny znajdującej się na zakręcie. „Być może wszechświat w naszych głowach jest prawdziwszy niż rzeczywistość” – pada z ekranu, a nad całością unoszą się echa takich filmów jak „Na własne ryzyko” (reż. Colin Trevorrow, 2012) czy „Miś Brigsby” (reż. Dave McCary, 2017). Uważny odbiorca pewnie w mig rozezna się w tym, co tu jest grane, ale wbrew pozorom wcale nie o rozwikłanie fabularnej zagadki Westowi chodzi, lecz o zwrócenie uwagi na międzyludzkie relacje, tyciusieńkie i nieważne z punktu widzenia rozszerzającego się nieustannie kosmosu, ogromne z poziomu gruntu i jednostki.

Recenzja filmu Linoleum; reż. Colin West; USA 2022; 101 minut