Czysta podmiana
Tytułowy bohater „Jąkały” (2015), nagrodzonej Oscarem krótkometrażówki w reżyserii Benjamina Cleary’ego, ma ogromny problem z komunikacją. Jego myśli wprawdzie galopują, ale zacina się, gdy tylko przychodzi mu porozmawiać z kimś na żywo, niekoniecznie twarzą w twarz, a choćby przez telefon, także z ojcem. Zamiast jednak czekać, bierze sprawy w swoje ręce. Zamiast stać w miejscu, działa. Trzeba przyznać, że niekonwencjonalnie. Podejmuje bowiem decyzję, że oto przed światem będzie udawać głuchego. W tym celu uczy się nawet języka migowego. Przezorny zawsze ubezpieczony, nie ma co. Rzecz w tym, że po drodze okłamuje dziewczynę, z którą konwersuje – i to bez żadnych przeszkód, bo wszak w ten sposób jest łatwiej, wygodniej, bezpieczniej – przez Internet. Nie mówi jej prawdy z obawy przed tym, że mogłaby się doń zrazić. Strach przed odrzuceniem jest wręcz dławiący.
Cameron Turner (Mahershala Ali), protagonista „Łabędziego śpiewu” (2021), pierwszego pełnometrażowego filmu Cleary’ego również kręci. Robi to w dobrej wierze – tak mu się przynajmniej wydaje. Jego żona Poppy (Naomie Harris) jakiś czas temu straciła w wypadku motocyklowym brata. Wciąż się nie pozbierała. Zdystansowała się od rodziny: od niego i ich kilkuletniego syna Cory’ego (Dax Rey). Cameron, nie chcąc obciążać jej dodatkowymi zmartwieniami, postanawia zataić przed nią fakt, iż jest nieuleczalnie chory. Obawia się – może i słusznie, tego nie wiadomo – że Poppy nie zniosłaby tego ciosu. W tajemnicy przed kobietą kontaktuje się firmą biotechnologiczną kierowaną przez doktor Scott (Glenn Close), która od całkiem niedawna zajmuje się tworzeniem idealnych, a przede wszystkim zdrowych klonów ludzi dotkniętych śmiertelnymi schorzeniami.
Placówka, ulokowana niedaleko Pacyfiku, gdzieś w lesie nad jeziorem, umożliwia swoim pacjentom względny spokój w ostatnich dniach życia –przykładem jest między innymi Kate (Awkwafina), która wręcz dogorywa samotnie, z dala od bliskich i społeczeństwa – zaś ich kopie z co do cząsteczki zmapowanym DNA, choć tak zmodyfikowanym, że wolnym od wad, wysyła na ich miejsce, do ich domów. To czysta podmiana. Nie dość, że powstaje sobowtór, w skali jeden do jednego, na zasadzie kopiuj-wklej, to jeszcze wyposażony we wszystkie, perfekcyjnie zsynchronizowane wspomnienia oryginału. Wydawać by się mogło, że to sytuacja wprost doskonała: życiowa szansa, by zapewnić kochanym osobom równowagę (zwłaszcza wtedy, gdy żona jest w drugiej ciąży). „Za jakiś czas stanie się to tak powszechne jak przeszczepy serca” – zapewnia doktor Scott.
„Łabędzi śpiew” to melancholijne i egzystencjalne kino science fiction, niepokojące i elegancko zrealizowane. To opowieść o miłości i jej granicach, ale także o stracie i sposobach na jej przepracowywanie. Oto bowiem okazuje się, że można uniknąć kolejnych traum. Jakim jednak kosztem? Nie o pieniądze tu oczywiście chodzi – choć można się skądinąd zastanowić, jakim cudem parającego się grafiką Camerona stać na procedurę zastosowaną jak dotąd w przypadku dwóch zaledwie osób, a więc zaawansowaną i dla wielu zwyczajnie niedostępną – a o cenę na poziomie symbolicznym.
Główny bohater robi to, co robi, by chronić swoją rodzinę: żonę, syna i nienarodzone jeszcze dziecko. Abstrahując już od tego, czy Poppy pozna prawdę, problem tkwi zupełnie gdzie indziej. Chodzi mianowicie o sumienie i osobowość samego Camerona. Mężczyzna wszak celowo decyduje się na stworzenie własnego klona, który będzie żył – błogo nieświadomy tego, w jaki sposób powstał, ponieważ to, czego doświadcza zaraz po przebudzeniu, zostaje skasowane z jego pamięci – podczas gdy on, znakomicie zorientowany w kwestii swego położenia, czekać będzie na własną śmierć. Nic dziwnego, że nowa sytuacja generuje w nim wątpliwości, tym bardziej, że Jack – jak pracownicy ośrodka nazywają alternatywną wersję Camerona (grany oczywiście przez tegoż samego Mahershalę Alego) – niczym komputer HAL 9000 w „2001: Odysei kosmicznej” (1968) Stanleya Kubricka okazuje się poniekąd doskonalszy, niż się spodziewano. Doskonalszy od pierwowzoru, a przez to skory do buntu.
Nowe, nieznane technologie w kinie fantastycznonaukowym często stają się zagrożeniem dla człowieka. Nie inaczej jest w „Łabędzim śpiewie”, a przynajmniej tak strukturyzuje narrację Cleary. Człowiek, by wypełnić pustkę, porywa się na różne kroki (vide: „Ona” w reżyserii Spike’a Jonze’a z 2013 roku). Cameron, chcąc nie dopuścić, by doszło do powstania pustki, duplikuje się w laboratorium. Czy Poppy potrafiłaby zaakceptować to, że ma do czynienia z klonem? Owszem, perfekcyjnym, ale jednak wciąż klonem. „Chrzanić etykę” – mówi podczas którejś z rozmów, gdy na tapecie jest ewentualna możliwość obcowania z nieżyjącą już matką. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Cameron nie może zdobyć się na transparentność, ponieważ cała intryga nie miałaby sensu, a chodzi wszak o perfekcyjną podmianę.
Teoretycznie jedynym elementem odróżniającym Jacka od Camerona jest dodany w pracowni naukowej pieprzyk na wewnętrznej części dłoni. Dopóki jednak świadomość tego, że jest duplikatem, nie zostanie wymazana, dzieli ich coś więcej. „Nie da się skopiować istoty ludzkiej” – zauważa w pewnym momencie protagonista. Może mieć rację. Czy zatem Jack to prawdziwa osoba? „Jestem tutaj” – ogłasza wszak w jednej ze swych wypowiedzi. A może to lustro, które w gruncie rzeczy powstało po to, by Cameron poddał się terapii (lub raczej: autoterapii)? W końcu klon porusza na głos tematy, których podnoszenia główny bohater zwyczajnie by się bał. Takie, które drzemią gdzieś głęboko w jego wnętrzu. Wystarczy je obudzić, by mężczyzna zdał sobie sprawę z tego, jaki faktycznie jest. Cleary, pozwalając swej centralnej postaci przejrzeć się w zwierciadle, którym jest jego własna twarz, zadaje szereg filozoficznych i etycznych pytań, na czele z tym: jeśli Jack jest prawdziwy, to czy może być równocześnie prawdziwszy?