Szczęście i odwaga

Polski tytuł drugiego filmu w karierze Johna Slattery’ego, który wcześniej zrobił „Przeklętą dzielnicę” (2014), jeden z ostatnich aktorskich projektów Philipa Seymoura Hoffmana, jest o tyle niefortunny, że odpowiedź na zadane w nim pytanie pada już w otwierającej utwór sekwencji. W „Kto zabił Maggie Moore?” (2023) od samego początku wiadomo, kogo obarczyć odpowiedzialnością za śmierć bohaterki, co może stanowić problem, lecz wcale nie musi. Owszem, na pierwszy rzut oka takie rozwiązanie pozbawia tę toczącą się gdzieś w fikcyjnym hrabstwie Buckland w Nowym Meksyku opowieść napięcia i ogołaca ją z aury tajemnicy, ale zarazem pozwala reżyserowi na eksplorowanie pozostałych tematów. Sęk w tym, że żaden z nich – na czele z romantyczną relacją, w jaką wdaje się protagonista – nie jest równie ciekawy, co przesiąknięte absurdem śledztwo prowadzone przez dwóch skrajnie różniących się od siebie gliniarzy z prowincji. Innymi słowy: o ile lepszy mógłby być to obraz, gdyby Slattery więcej energii zainwestował w wątek kryminalny – zainspirowany skądinąd nigdy nierozwiązaną zagadką morderstw dwóch kobiet o tym samym nazwisku, do jakich doszło w odstępie paru zaledwie dni w październiku 2000 roku w Teksasie – zamiast rozmieniać się na drobne i zaprzęgać do anegdoty elementy nijak do niej niepasujące. Wszak jak szaleć, to szaleć. Autor tymczasem, opierając się a to na pociągającym, a to na nużącym scenariuszu Paula Bernbauma, komedię detektywistyczną na wysokim dość poziomie przeplata segmentami wyciszającymi, niemal melancholijnymi, których podstawę stanowią następujące ogniwa: nieprzepracowana żałoba oraz bolesny rozwód, wespół kładące się cieniem na losach stojących w centrum postaci. Jak na kino, w którym tyle mówi się o odwadze, to ostatecznie mało w reżyserze śmiałości. Po co łapać kilka srok za ogon, gdy ma się intrygę tak znakomitą, że – idąc na całość – da się na niej zbudować kompletną historię?

Jay Moore (Micah Stock), drobny cwaniaczek i franczyzobiorca podrzędnej sieci knajpek z kanapkami, chcąc zaoszczędzić na towarze, łamie umowę handlową i zaopatruje się w artykuły – pal licho, że przeterminowane i pokryte pleśnią – u Tommy’ego T (Derek Basco), prowadzącego szemrane interesy gościa, który na koncie ma wyrok za posiadanie dziecięcej pornografii. Gdy żona Jaya – niejaka Maggie Moore (Louisa Krause) – zaczyna węszyć wokół sprawy, grożąc, że zadzwoni na policję, mężczyzna wynajmuje głuchego kolosa imieniem Kosco (Happy Anderson), by ten nastraszył nieco kobietę i wybił jej z głowy durne jego zdaniem pomysły. Zdarzenia przyjmują nieoczekiwany obrót, w wyniku czego Kosco zabija Maggie. Kiedy Jayowi zaczyna przyglądać się dwóch stróżów prawa – komendant Jordan Sanders (Jon Hamm) i jego zastępca Reddy (Nick Mohammed) – domorosły restaurator obmyśla plan zamordowania innej Maggie Moore (Mary Holland), która mieszka w tym samym miasteczku. Kosco robi swoje, zaś cień podejrzenia pada nie na Jaya, lecz na męża drugiej pani Moore, czyli Andy’ego (Christopher Denham).

Jako że punkt wyjścia fabuły jest na wskroś zwariowany, wręcz surrealny – choć przecież zakorzeniony w rzeczywistości – to jednakowo postrzelona wydaje się rozpracowująca zbrodnię para policjantów: zmagający się z przeszłością Sanders, łebski sentymentalista, który z demonami walczy, uczestnicząc w kursie pisania i umawiając się z Ritą (Tina Fey), wścibską sąsiadką Jaya i Maggie Moore’ów, oraz jego partner Reddy, mistrz dedukcji z krwi i kości, a ponadto facet nie dość, że każde, nawet najzabawniejsze zdanie wypowiadający ze śmiertelną powagą, to jeszcze mówiący z akcentem pochodzącym prosto z północnej Anglii. Sanders i Reddy, ale i reszta bohaterów, na czele z Kosco – nie tylko groźnie wyglądającym, ale i groźnie działającym – są niczym karykatury, żywcem wyjęte z „Fargo” (1996) Ethana i Joela Coenów, a przez to doskonale sprzężone z groteskowością przekazu. Oto banda dziwaków z zapomnianej przez Boga mieściny otoczonej skałami i piaskiem, w której ludzkie życie znaczy tak niewiele, że nawet Jay, istny król sandwiczy, żongluje nim z taką lekkością, z jaką obchodzi się z jedzeniem w swoim lokalu. Szkoda w takim razie, że ta wystarczająco już zagmatwana gawęda zostaje skomplikowana treściami absolutnie do niej nieprzystającymi. Jeszcze większa szkoda, że finał „Kto zabił Maggie Moore?” poprowadzony jest niejako naprędce, byle tylko skończyć snucie tej jakże niespiesznej do pewnego momentu klechdy. Jako się rzekło, zabrakło odwagi, a wszak tejże wymaga szczęście.

Recenzja filmu Kto zabił Maggie Moore? (Maggie Moore(s)); reż. John Slattery; USA 2023; 99 minut