Zakochani w kinie
Tytuł tego dokumentu nie kłamie: „Komedia romantyczna” (2019) w reżyserii Elizabeth Sankey rzeczywiście jest komedią romantyczną, słodko-gorzką relacją i opowieścią o miłości do kina, w obrębie którego mieszczą się zarówno screwballowe klasyki w stylu „Ich nocy” (1934) Franka Capry, jak i dużo posępniejszy – skupiony wszak wokół kwestii związanych z depresją i samobójstwem – „Poradnik pozytywnego myślenia” (2012) Davida O. Russella (obrazy te, swoją drogą, więcej pewnie łączy, niż dzieli).
To szalenie osobisty materiał, o czym świadczy już pierwszoosobowa narracja wygłaszana znad kadru. Autorka przyznaje w kierowanych do widza słowach, że wychowała się na komediowych romansach, oglądała je na okrągło, a początkowa fascynacja przekształciła się z czasem w obsesję. Dzieła te, mniej lub bardziej udane, nie tylko kształtowały jej tożsamość, ale też wywierały coraz większy wpływ na wizję codzienności. Oglądając te filmy, łatwo zauważyć, iż spełnienie możliwe jest tylko wtedy, gdy przestrzega się trzech podstawowych zasad: „(1) Kobieta musi być zawsze wyluzowana i zabawna, (2) jeśli kogoś nienawidzi, to może to być jej przyszły mąż, (3) a każdy szczęśliwy związek przypieczętowuje huczne wesele”. Problem w tym, że nie tak zwykle wygląda prawdziwe życie, a ponieważ z reguły komedie romantyczne kończą się ślubem, pozostawiają podatną na wpływy publiczność nieprzygotowaną na to, co przychodzi tuż po nim. Być może właśnie dlatego, im człowiek starszy i bardziej doświadczony, tym z większym dystansem i cynizmem patrzy na to kino, zdając sobie sprawę z jego ułomności i zakłamania.
Sankey, chcąc uchwycić istotę gatunku, przygląda się filmowym romansom od lat trzydziestych do współczesności. Na podstawie własnych obserwacji, uzupełnianych czasami wypowiedziami innych osób, dochodzi do wniosku rzadko wygłaszanego na głos, którego jednak nie sposób przemilczeć: przeważająca część tych obrazów, zwłaszcza z głównego nurtu, to heteronormatywne, rasistowskie, seksistowskie i klasistowskie, a przy okazji również ckliwe historie. Nie zawsze jednak było tak źle (historyczna analiza, jakiej dokonuje autorka, to zresztą najciekawszy aspekt jej dokumentu).
We wczesnym okresie kina dźwiękowego ekranowe kobiety były silne i inteligentne; potrafiły nie tylko owinąć mężczyzn wokół palca czy w mig im odpyskować, ale też uwypuklić ich słabości. Robiły przy tym zawrotne kariery – wystarczy spojrzeć na protagonistkę postrzelonej komedii „Dziewczyna Piętaszek” (reż. Howard Hawks, 1940). Równość nie przetrwała – po zakończeniu drugiej wojny światowej Hollywood stało się patriarchalną maszynką do zarabiania pieniędzy, którą niestety pozostaje do dziś. Kobiece postaci należało utemperować, odebrać im pewność siebie i podważyć ich sukces, co pokutuje zwłaszcza teraz – bohaterki mogące pochwalić się zawodowym powodzeniem sprowadzane są do poziomu głupiutkich ślicznotek, potykających się częściej niż Charlie Chaplin czy Buster Keaton w swoich slapstickowych gagach, zupełnie tak, jakby władza w damskich rękach stanowiła zagrożenie.
W latach pięćdziesiątych pojawiła się, co prawda na krótko, nowa ikona, a mianowicie Marilyn Monroe, której wrodzony seksapil tym razem z mężczyzn czynił niezdarnych idiotów (co też właściwie nie jest dobre). Aktorka zmarła jednak zbyt wcześnie, by można się przekonać, czy zmieniłaby oblicze komedii romantycznych na dłużej. Zastąpiła ją Doris Day, będąca uosobieniem epoki Dwighta Eisenhowera, kiedy to kobiety stały się skromne, a cnoty – jak to ujmuje Sankey – chroniły nawet na bezludnej wyspie. Małżeństwo i macierzyństwo – to były priorytety tej dekady. Męscy bohaterowie zaczęli z kolei zapadać w emocjonalną śpiączkę, zachowując się coraz bardziej toksycznie i patologicznie. Jakby tego było mało, panie i tak chciały ich zdobyć! Żeby spełnić marzenie o idealnym związku, wyzbywały się niezależności, stając się płytkimi i nijakimi, ale za to równymi babeczkami, z którymi można się napić piwa i obejrzeć mecz. Mówiąc krótko, Kate Hepburn wymieniono na Kate Hudson.
Ta krótka historia gatunku pozwala lepiej zrozumieć nie tylko komedie romantyczne, ale i kino w ogóle. Wszak nie jest to jedyna konwencja, w której kobiety mają być grzeczne i nie sprawiać problemów, bezinteresownie pomagać mężczyznom, pragnąc miłości, ale już niczego ponadto (wszystko inne zresztą – jedzenie, koleżanki czy pracoholizm – to i tak nieskuteczne sposoby wypełnienia pustki w sercu). Ekranowe panie stały się uprzedmiotowione, a ich potrzeby – także seksualne – zredukowano do absolutnego minimum. Faceci z kinowych romansów natomiast – kierowanych przecież w znacznej mierze do żeńskiej widowni, a więc wmawiających im, że nie ma w tym nic złego – zrobili się agresywni i napastliwi, zaś ich gesty, uchodzące powszechnie za przejawy romantyzmu, okazują się niepokojące i psychopatyczne (jako doskonały przykład Sankey podaje bohatera filmu „Przyjaciele” z 2006 roku w reżyserii Tony’ego Goldwyna).
Jest też inny problem komedii romantycznych, na który zwraca uwagę autorka – dotyczą one głównie białych, heteroseksualnych postaci z klasy średniej, i do takiej publiczności są kierowane. Przez lata homoseksualiści byli portretowani stereotypowo, w sposób przerysowany; stanowili ekscentryczną ozdobę dla protagonistki, podobnie zresztą jak jej przyjaciółki niemieszczące się w kanonach hollywoodzkiego piękna. Te trendy na szczęście się zmieniają, ale dopiero od jakiegoś czasu, czego dowodzą takie filmy, jak choćby „I tak cię kocham” (reż. Michael Showalter, 2017) czy „Twój Simon” (reż. Greg Berlanti, 2018).
Każdy filmowiec, zabierając się za realizację kolejnej komedii romantycznej, chcąc uniknąć niepotrzebnych błędów, ale i próbując dotrzeć do szerszego grona odbiorców, dotąd niedoreprezentowanego, powinien sięgnąć po ten esej filmowy. To samo dotyczy też wszystkich tych, którzy do tej pory oglądali obrazy należące do tego gatunku bezrefleksyjnie. Film Sankey jest romansem; romansem autorki, a zarazem narratorki i głównej bohaterki, z tytułowymi komediami. To chwilami szalenie toksyczna relacja, zwłaszcza wtedy, gdy autorka przyznaje, że wiedząc to wszystko, czego się nauczyła podczas projekcji setek miłosnych utworów, dalej je ogląda, a podczas napisów końcowych czuje wyrzuty sumienia z powodu tego, że znowu dała się nabrać. „Komedia romantyczna” to nostalgiczna podróż do przeszłości, a jednocześnie próba znalezienia odpowiedzi na pytania o to, jak będą wyglądać te filmy w przyszłości. Czy kobiety sukcesu wciąż będą deprecjonowane? Czy psychopatyczne gesty dalej będą uchodzić za piękne i wzniosłe? Czy mężczyźni będą tak zaborczy wobec kobiet, które rzekomo na zabój kochają? No i ostatnie, szalenie aktualne: czy miłości będą w nich szukać wszyscy ludzie, niezależnie od koloru skóry, orientacji seksualnej, pochodzenia i zasobności portfela? Warto się nad tym wszystkim zastanowić, sięgając nie tylko po ulubiony romans, ale także po nowy tytuł z tego szerokiego repertuaru.