Mężczyzna w ogrodniczkach
„Powrót do Garden State” (2004) Zacha Braffa to to nie jest, choć Leif (Jake Johnson), główny bohater „Kochaj życie” (2021) w reżyserii Trenta O’Donnella, także musi odbyć sentymentalną podróż do przeszłości. To mężczyzna najpewniej po czterdziestce, który wciąż jeszcze nie dorósł. Mieszka w niewielkim domku stojącym na tyłach posiadłości należącej do jego rzekomego przyjaciela Gorki (Luis Fernandez-Gil). Gra na perkusji w popowo-rockowym zespole, którego wszyscy członkowie są jakieś dwa razy młodsi od niego. Gdy dowiaduje się o śmierci Honey, czyli swojej matki (Susan Sarandon), nie jest szczególnie przejęty. Okazuje się, że kobieta zostawiła go, kiedy miał dwanaście lat, aby dołączyć do jakiejś newage’owej sekty. Wprawdzie potem starała się odbudować relację z synem, pojawiając się na jego koncertach i co jakiś czas dzwoniąc doń, ale on nie był zainteresowany wchodzeniem z nią w interakcję. Wszystkiego widz dowiaduje się, słuchając rozmów Leifa ze swym wiernym kompanem – psem o imieniu Nora.
Protagonista dziedziczy po rodzicielce piękny dom w dolinie Yosemite. Jest jednak pewien warunek – aby go dostać, musi wykonać zlecone przez Honey zadania. To, zdaje się, ostatnia próba, jaką kobieta podjęła, by zbliżyć się do własnego dziecka. Na liście znajdują się misje zarówno iście absurdalne – przepłynięcie kajakiem przez jezioro, włamanie się do czyjejś chaty (tylko po to, by na łóżku położyć liścik), złapanie gołymi rękami ryby na kolację („Bądź drapieżcą, nie ofiarą”) – ale też bardziej osobiste, jak choćby zadzwonienie do byłej dziewczyny Audrey (D’Arcy Carden) i przeproszenie jej za swoje zachowanie. Nie mieli kontaktu osiem lat, a rozmawiają tak, jakby widzieli się wczoraj. Ogień jeszcze się tli, co wydaje się co najmniej kuriozalne. Nie ma pomiędzy nimi niezręczności. Wręcz przeciwnie. Wraz z każdym kolejnym telefonem Leif i Audrey ponownie się do siebie zbliżają. Czyżby Honey osiągnęła swój cel?
Trudno jednoznacznie stwierdzić, ponieważ już u podstawy film „Kochaj życie” to nawet nie tyle powtórka z rozrywki, co kino mało wciągające, a za to wymagające od odbiorcy sporych pokładów pobłażliwości. Trzeba zatem wyrozumiale założyć, że matka, która od dobrych trzech dekad nie dogadywała się z synem, a teraz – nagrawszy się na taśmie VHS – pragnie przekazać mu najpotrzebniejszą wiedzę o tym, jak powinien funkcjonować, rzeczywiście ma pojęcie, co działo się przez ten długi czas u jej dziecka. Co każe jej sądzić, że Leif jest nieprzystosowany do egzystowania w świecie? Jakie przesłanki wskazują na to, że jest osobą wyalienowaną, niepotrafiącą wyrażać emocji, nieradzącą sobie z problemami? Owszem, tak faktycznie jest, ale bodaj tylko spirytualistyczne zdolności Honey mogły sprawić, że kobieta przewidziała, iż życie głównego bohatera jest w rozsypce. Z punktu widzenia scenarzystów – O’Donnella i Johnsona, którzy pracowali wcześniej przy okazji serialu „Jess i chłopaki” (2011-2018) – to po prostu wygodne rozwiązanie.
Zadania zlecone przez Honey nie należą do wyjątkowo ciekawych. Całość jest raczej mało zabawna – humor jest dość specyficzny i często ogranicza się do ekspresywnego rzucania bluzgami – co zakrawa na paradoks, biorąc pod uwagę fakt, że za tą komedią stoją ludzie odpowiedzialni za wiele telewizyjnych hitów ostatnich lat. To jednak wciąż – i tu znowu paradoks – dość przyjemnie umilający czas obraz spod znaku amerykańskiego kina niezależnego z charyzmatycznym – choć zarazem nieco znudzonym – Johnsonem oraz epizodycznym występem J. K. Simmonsa, który wychodzi poza pewne typowe dla siebie emocjonalne rejestry. Chęci są autentyczne, gorzej z kreatywnością mogącą zaangażować i sprowokować widza do myślenia. Innymi słowy: to po prostu kolejna opowieść o facecie zmagającym się z demonami, o których wcześniej nie miał nawet pojęcia (to też skądinąd dziwne, zwłaszcza że został porzucony przez matkę w dzieciństwie, a o ojcu nie wspomina się tu ani jednym zdaniem), za to okraszona pogodną muzyką rozpisaną na gitarę, banjo i skrzypce.