Nie podglądaj!
Dwudziestokilkuletni Pippa (Sydney Sweeney) i Thomas (Justice Smith) wprowadzają się do przestronnego loftu w samym centrum Montrealu. Jeszcze pierwsza noc nie minęła, a oni już zauważają, że ich nowe, ciągnące się od podłogi do sufitu witryny są w rzeczywistości ekranem, na którym wyświetlane jest ponętne porno. Oto w budynku po drugiej stronie ulicy – w apartamencie równie dużym i bogato urządzonym, oczywiście bez zasłon i bez rolet, co równa się temu mniej więcej, że jego mieszkańcy muszą zdawać sobie sprawę z tego, iż mogą być dostrzeżeni przez sąsiadów – piękni i młodzi ludzie uprawiają namiętny seks (to Julia i Seb grani przez Natashę Liu Bordizzo oraz Bena Hardy’ego). Pierwotnie świeżo upieczeni lokatorzy są zmieszani, ale wnet okazuje się, że nie potrafią oderwać spojrzenia od rozgrywającej się na ich oczach sceny erotycznej.
„Nie szpiegujemy, patrzymy tylko przez okna, a one są akurat w naszym polu widzenia” – racjonalizuje ich zachowanie Thomas. „To, że ktoś pozwala nam zaglądać do swojego domu, nie oznacza wcale, że powinniśmy to robić” – zwierza się następnego dnia Pippa swej koleżance z pracy, uderzając w tony wyraźnie korespondujące z kwestią etycznego korzystania z mediów społecznościowych, w tym zwłaszcza Instagrama. To jednak tylko słowa. Dziewczyna wraca do witego z partnerem gniazda (ptasia metafora nieodłącznie wisi gdzieś nad anegdotą – określeniem „para oczu ze skrzydłami” nazywa się w Japonii latające stworzenia, których wzrok jest perfekcyjny, nieporównywalnie lepszy od ludzkiego) wyposażona w lornetkę.
Naprzeciwko znów się dzieje, przez co chęć patrzenia rodzi się automatycznie. Wszak zakazany owoc kusi najbardziej. Piękni i młodzi ponownie oddają się cielesnym igraszkom. Sęk w tym, że obserwowanemu minionego wieczoru Sebowi, towarzyszy tym razem nie Julia, a inna kobieta, modelka, której mężczyzna dopiero co pstrykał zdjęcia (o tym, że jest fotografem świadczy nie tylko używany przezeń sprzęt oraz zaaranżowane w jednym z pomieszczeń studio, ale także będący metakomentarzem do całego filmu wiszący na ścianie plakat „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego z 1966 roku, mimowolnie prowokujący do zastanowienia się nad tym, czy to, co widać na ekranie, jest faktycznie jednoznacznym obrazem świata, czy może wyłącznie mistyfikacją). Wychodzi więc na jaw, że nadużywający swej pozycji Seb, kreowany tu na bezwzględnego drapieżnika, zdradza swą ukochaną. Pippa postanawia coś z tym zrobić (nie wystarczy jej bowiem samo patrzenie, moralny kompas każe jej interweniować), a ponieważ tak się składa, że Thomas jest muzykiem i inżynierem dźwięku, para instaluje podsłuch w mieszkaniu podglądanych sąsiadów, wchodząc do nich bez najmniejszego problemu podczas imprezy halloweenowej (to, w jaki sposób jest to rozwiązane na poziomie technicznym, wydaje się wprost nie do opisania, ale zakłada użycie wiązki laserowej, lusterka oraz wysokiej jakości aparatury audio wyłapującej wibracje szyb!). Mając dostęp już nie tylko do warstwy wizualnej, ale i fonii, Pippa i Thomas orientują się, że życie Julii i Seba wcale nie jest usłane różami. Jakby tego było mało, Julia przychodzi do zakładu okulistycznego, w którym pracuje Pippa, by zbadać wzrok i dobrać nowe okulary (upodobane przez nią oprawki w stylu femme fatale powinny natychmiast zapalić lampkę ostrzegawczą w umyśle głównej bohaterki), a przy okazji również zaprzyjaźnić się z optometrystką. Czy to aby na pewno zbieg okoliczności? Niezależnie od odpowiedzi na to pytanie, spodziewać można się tragicznych wypadków, co najmniej kilku mniej lub bardziej kuriozalnych zwrotów akcji oraz łopatologicznych eksplikacji.
W 2012 roku Michael Mohan, wówczas mający na koncie debiut pod tytułem „O jeden ranek za daleko” (2010), zrealizował słodko-gorzką „Dobrą partię”, jak dotąd jeden z najlepszych filmów XXI wieku, a potem – w dużym uproszczeniu, bo w międzyczasie tworzył zarówno krótkie metraże, jak i seriale (choćby dystrybuowane przez Netflix świetne „Everything Sucks!” z 2018 roku) – zamilkł na prawie całą dekadę. Teraz powraca obrazem „Kiedy nikt nie patrzy” (2021), może i w znacznym stopniu pozbawionym logiki oraz opartym na absurdalnych rozwiązaniach fabularnych, drwiących sobie z inteligencji widza, ale za to nieco ciekawiej rozwijający motyw skopofilii niż na przykład niedawna i wyjątkowo nieudana „Kobieta w oknie” (reż. Joe Wright, 2021). „Kiedy nikt nie patrzy” nie jest bynajmniej dobrym kinem, ale działa – a nawet uderza w nostalgiczne nuty – jako hołd dla thrillerów erotycznych z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych pokroju „9 i pół tygodnia” (reż. Adrian Lyne, 1986), „Dzikiej orchidei” (reż. Zalman King, 1989), „Nagiego instynktu” (reż. Paul Verhoeven, 1992) czy nawet „Oczu szeroko zamkniętych” (reż. Stanley Kubrick, 1999). Utwór Mohana jest ze wszech miar tandetny, ale równocześnie uzmysławia, co by było, gdyby Alfred Hitchcock wyreżyserował „Okno na podwórze” (1954) w warunkach wolnych od panującej wewnątrz Hollywood cenzury w postaci Kodeksu Produkcyjnego oraz pozwolił swym bohaterom, granym przez Grace Kelly i Jamesa Stewarta, pójść do łóżka w tym samym czasie, co ich sąsiedzi z naprzeciwka.
Mohan niespodziewanie zatrzymuje się w pół drogi. Niby aktualizuje tę voyerystyczną opowieść do epoki mediów społecznościowych (wszak w 2021 roku niemal każda korzystająca z Internetu osoba jest podglądaczem), ale jednocześnie nie ma do powiedzenia absolutnie nic nowego na temat funkcjonującego dziś świata, ograniczając się do kiepsko generowanego napięcia i próby zaskoczenia widza. Skupia się zatem niemal wyłącznie na konwencji, po którą sięga, zamiast dodatkowo dokonać pewnej wiwisekcji współczesności. Interesuje go przede wszystkim erotyczny wymiar tej historii.
Pippa wprost nie może się oprzeć, by nie patrzeć na to, co dzieje się za oknem. W pewnym momencie tak głęboko zanurza się w swej fantazji, że reżyser pokazuje ją przechadzającą się po mieszkaniu Julii i Seba (cóż za immersja!). Dziewczyna popada w obsesję, choć początkowo to głównie ona jest niechętna uczestniczeniu w spektaklu (z czasem to Thomas staje się sumieniem pary). Protagonistka zaczyna żyć (intymnym) życiem innych osób, i to dosłownie. Może i wcielająca się w nią Sweeney doskonale odnajduje się w tej roli i w pewnym sensie kontroluje narrację (to ona już w pierwszym ujęciu przyłapuję kamerę na podglądaniu, po czym następuje ostre cięcie montażowe, a na ekranie pojawia się tytuł filmu), ale nie ma pomiędzy nią a Smithem choćby i najmniejszej iskry (podobnie jest w przypadku jej interakcji z Hardym, który jest tak okropnie nijaki, iż nie sposób oczekiwać od niego, by sprawił, że widzowi puls przyspieszy, czy to z podniecenia, czy to z przerażenia). Mohan nie zauważa, że w gruncie rzeczy najwięcej chemii i erotycznego napięcia jest na linii Sweeney-Bordizzo. Sekwencja badania wzroku to w istocie ekwiwalent lesbijskiego stosunku seksualnego, ale zdaje się, że reżyser jest przekonany, iż lepiej sprawdzą się heteronormatywne relacje pomiędzy postaciami. Mohan źle kieruje pragnienie drzemiące w głównej bohaterce, ale gdyby tego nie zrobił, nie mógłby się popisać niespodziewanymi zwrotami akcji. Coś za coś.
Twórca chce, by odbiorca filmu również patrzył, by obserwował i podglądał, czerpiąc przyjemność z tego, co ogląda. Nie zawsze mu się to udaje. Całość bazuje bowiem na banałach o tym, jak niebezpiecznym, a przy tym dalekim od perfekcji narzędziem jest ludzki wzrok (skojarzenia ze słynnym ujęciem przecinania ślepia brzytwą z „Psa andaluzyjskiego” Luisa Buñuela z 1929 roku sugeruje już czołówka filmu, na którą składają się detale różnych gałek ocznych). Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że całość – pomimo braku, a może właśnie z uwagi na brak analizy – jest skrojona do publiczności z generacji Z, dla widza jeszcze niedorosłego, który, owszem, mógł słyszeć o filmach, jakimi inspiruje się Mohan, ale żadnego z nich nie widział. Reżyser wychodzi temu naprzeciw, dając substytut niepokojącego kina erotycznego ostatnich dwóch dekad XX wieku. Pozwala patrzeć, ale nie potrafi przekształcić swego obrazu w lustro, w którym najmłodsza widownia mogłaby się przejrzeć, zrozumieć siebie i odnaleźć jakąś formę pomocy. Nic z tego.