Duszności
W „Przylądku strachu” – nie w tym kuriozalnym w reżyserii Martina Scorsesego z 1991 roku, a w pierwszej i nieporównywalnie lepszej wersji, autorstwa J. Lee Thompsona, starszej o prawie trzy dekady, bo z roku 1962 – grany ze zwierzęcą wręcz energią przez Roberta Mitchuma psychopatyczny pedofil i gwałciciel wychodzi z więzienia z pragnieniem zemsty na adwokacie, który wsadził go za kratki (w tej roli ucieleśnienie wszelkich amerykańskich cnót, czyli Gregory Peck). Niby to niewinne nagabywanie przekształca się w groźby rodem z horroru. W pułapce lęku jest nie tylko przedstawiciel litery prawa, ale również Bogu ducha winne kobiety jego życia: żona i córka. Policja nic nie może wskórać, bo nie dysponuje odpowiednim paragrafem. Nic więc dziwnego, że Peckowski bohater postanawia działać na własną rękę, by uchronić rodzinę. Łatwo się domyślić, że całość – naprawdę bardzo dobre kino! – kończy się konfrontacją pomiędzy dwoma samcami o dominację nad terytorium. Walka na śmierć i życie rozgrywa się w tytułowym – dusznym, wilgotnym i bagnistym – regionie Cape Fear w Karolinie Północnej, a więc tuż przy Atlantyku.
Wspomnienie „Przylądka strachu” w kontekście filmu „Każdy twój oddech” (2021) w reżyserii Vaughna Steina jest nieprzypadkowe (sam autor zresztą przyznaje, że to jedno z jego źródeł inspiracji, obok choćby „Fatalnego zauroczenia” Adriana Lyne’a z 1987 roku). I choć Stein przenosi akcję obrazu na antypody USA, bo aż do leżącego nad Pacyfikiem stanu Waszyngton – a konkretniej do tej jego części, która obfituje w dużą ilość opadów przez większą część roku – to fabularny schemat pozostaje bliźniaczo podobny, z tą jednak różnicą, że „Każdy twój oddech” to utwór wyjątkowo nieudany, przewidywalny (finałowy zwrot akcji, owszem, przyprawia o dreszcze, ale nie te, które winien zapewniać trafiony thriller) i źle zagrany. Innymi słowy: jeśli „Przylądek strachu” rzeczywiście funkcjonował jako punkt odniesienia, to ten od Scorsesego, a nie od Thompsona.
Philip Clark (zmęczony i znudzony Casey Affleck) jest cenionym psychiatrą. Ma żonę Grace (jednowymiarowa Michelle Monaghan), agentkę nieruchomości, oraz córkę z pierwszego małżeństwa imieniem Lucy (powtarzająca swą rolę z „Oblicza mroku” Assafa Bernsteina z 2018 roku India Eisley), naiwną nastolatkę sprawiającą rodzicom problemy (właśnie wydalono ją ze szkoły z internatem za wciągnięcie na lekcji kreski kokainy, ale gdyby ta informacja wciąż nie wystarczyła, to dziewczyna, jak każda szanująca się kinowa buntowniczka, nosi ciasno przylegający do szyi choker oraz mocny makijaż). Państwo Clarkowie żyją w luksusowej posiadłości, której ogromu nie jest w stanie uchwycić nawet umieszczona na dronie kamera o szerokim kącie widzenia. Wyższa klasa średnia, to na pewno. Pieniądze jednak, jak wiadomo, szczęścia nie dają. Zasobność portfela nie uchroniła familii przed tragedią, do jakiej doszło jakiś czas temu (reżyser nie precyzuje, kiedy dokładnie) – oto bowiem w wypadku samochodowym zginął syn Philipa i Grace. Dlatego właśnie zarówno z prologu, jak i z czołówki wylewają się smutek i przygnębienie. Żałobny nastrój towarzyszy realizacji aż do ostatniego aktu. Trauma i tęsknota dają się we znaki w każdej scenie. Pustka – nie ma innego słowa, by opisać to, co czują bohaterowie (to zresztą wypowiedź jednej z osób siedzących na kozetce u doktora Clarka).
Jakby tego było mało, Philip dał się właśnie poznać jako ryzykant stąpający na krawędzi, przeprowadzając eksperymentalną terapię na jednej z pacjentek o imieniu Daphne (Emily Alyn Lind), polegającą na podzieleniu się z nią – w zamian za zaufanie i niezbędne informacje – szczegółami ze swego życia prywatnego, których nie przedyskutował nawet z żoną. Empatia na najwyższym poziomie! Towarzystwo naukowców jest wyraźnie podzielone: jedni uważają, że to przełom, inni twierdzą z kolei, że to przekroczenie pewnych granic oraz działanie zarówno nieodpowiedzialne, jak i kontrowersyjne. On tymczasem broni swego stanowiska: badana nie tylko odstawiła leki, ale i wstąpiły w nią nowe pokłady energii. Po jej wcześniejszych objawach nie ma żadnych śladów, a ponadto udało jej się zakończyć toksyczny związek z chłopakiem. Wciąż jest jednak za wcześnie, by oblewać sukces. Gdy przyjaciółka Daphne umiera, dziewczyna popełnia samobójstwo. Na miejsce zdarzenia jednocześnie przybywają wezwany tam przez policję Philip oraz James (szalenie przerysowany Sam Claflin), zrozpaczony brat nieboszczki. Cóż za dramatyczne spotkanie. Bynajmniej nie ostatnie. Kolejnego dnia panowie widzą się znowu. James przyjeżdża do domu psychiatry, by oddać mu pożyczone przez siostrę książki, następnie zostaje zaproszony na kolację, podczas której bryluje w towarzystwie, wpadając nie tylko w przydymione oko Lucy, ale i Grace! „Szczęściarz z ciebie. Rodzina jest najważniejsza, a ty masz wspaniałą” – mówi mężczyzna na odchodne, dając sygnał tak Philipowi, jak i widzowi, że będą z nim niemałe problemy.
I faktycznie są – James zaczyna manipulować dwiema kobietami: starszej, nadal pogrążonej w rozpaczy, wystarczy kilka ciepłych słów wsparcia; młodszej, ogłaszającej wszem wobec, że jest stroniącą od innych buntowniczką, odpowiada sama już odrobina atencji. Pocieszyciel jak się patrzy! Philip, widząc, że coś jest na rzeczy, robi się coraz bardziej drażliwy i podejrzliwy. W jednej ze scen śledzi nawet żonę i ma zaiste mordercze myśli (to zdecydowanie najgorsza sekwencja w całym filmie, wprost ośmieszająca tak utalentowanego aktora, jakim bez wątpienia jest Affleck). Małżeństwo, którego drogi od śmierci syna się rozchodziły, teraz oddala się od siebie w zawrotnym tempie.
„Każdy twój oddech” przypomina telewizyjny format rodem z lat dziewięćdziesiątych i nie ma w tym ani przesady, ani tym bardziej nobilitacji, choć wszak nostalgia – zwłaszcza za tą dekadą w kinie – jest obecnie w modzie. Film Steina jest sztuczny, podobnie jak jego bohaterowie: stereotypowi, przejaskrawieni, ale i nudni, nijacy, beznamiętni (niczym relacje pomiędzy Jamesem a Grace i Lucy). Skoro pojawia się psychopata, to niech zanosi się szaleńczym śmiechem. Skoro jest psychiatra, to niech przesiaduje cicho i samotnie w zaciemnionych pomieszczeniach, wpatrując się w jakieś martwe punkty przed sobą. Skoro jest trauma, to niech wokół panuje mgła, pada deszcz, a przeżywająca ją bohaterka niechże pływa w przydomowym, przepięknie oświetlonym basenie, krzycząc wniebogłosy pod wodą. Wszystko to na poważnie. Wszystko gdzieś już było, ale ze znacznie mniej doborową obsadą. No cóż, Robert De Niro też zagrał u Scorsesego w osobliwym „Przylądku strachu”. Nieznośny thriller.