Piękne małżeństwo

Janet (Kerry Bishé) i Tom (Joel McHale) są pięknym małżeństwem od czternastu lat. Wciąż jest pomiędzy nimi gorący i gwałtowny płomień miłości oraz namiętności, zupełnie tak, jakby dopiero co się poznali. Nadal się pragną i – co najważniejsze – lubią spędzać wspólnie czas. Widzowi przedstawieni są w precyzyjnie opracowanej sekwencji otwierającej, kiedy to – w zwolnionym tempie i w rytm tanecznego kawałka „Do Ya Wanna Funk” Sylvestra i Patricka Cowleya – ich spojrzenia spotykają się podczas wystawnej prywatki, niejako po raz pierwszy. Zaraz potem oboje lądują w łazience, by spędzić intymne chwile ku niezadowoleniu innych gości. „To moja bratnia dusza” – wyznaje mężczyzna, skutecznie odtrącając zaloty jednej z ich rzekomych przyjaciółek. Janet i Tom prawie w ogóle się nie kłócą, a jeśli już im się zdarzy, to niemal natychmiast się przepraszają, i to nie w byle jakim stylu, ale dokładając wszelkich starań, by zostało im wybaczone. Państwo idealni. „Nie ma nic złego w tym, że się kochamy” – twierdzą zgodnie. „Tak powinno wyglądać małżeństwo” – dodają.

Nic bardziej mylnego. Ich znajomi są wręcz urażeni tym, że nieustannie, w dodatku publicznie, okazują sobie aż tyle uczucia (w trakcie kolacji para wymienia się romantycznymi liścikami pisanymi na restauracyjnych serwetkach). Co tu dużo mówić – najbliżsi towarzysze, koleżanki i koledzy, wprost ich nienawidzą. „Tolerowaliśmy wasze zachowanie wystarczająco długo” – mówi Karen (Natalie Zea) w imieniu wszystkich. To, że są zakochani, obrzydza ich przyjaciół. Arthur (Al Madrigal), który nie zna gołąbeczków osobiście, pozwala sobie na uwagę, jakoby ci ludzie byli tak samo nieszczęśliwi jak cała reszta, ale wnet zostaje wyprowadzony z błędu przez całą zgraję zazdrośników żyjących w godnych pożałowania związkach. Zawistni znajomi nieżyczliwi są do tego stopnia, że postanawiają nie zaprosić Janet i Toma na weekendowy wyjazd za miasto, wynajmując luksusową posiadłość tylko dla siebie.

Bohaterowie są zdruzgotani. Nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, że mogą być tak postrzegani. Sytuację komplikuje pojawienie się w ich domu tajemniczego jegomościa w czarnym garniturze, w napisach końcowych określonego ironicznym mianem Goodmana (Stephen Root w typowej dla siebie roli, łączącej śmiertelną powagę z pewną nutą diabelskości, co prezentował już w serialu „Zakazane imperium”), który – niczym w filmie science fiction, jak zwraca uwagę jedno z nich – wyjaśnia im, że najwyraźniej w ich przypadku doszło do jakiegoś błędu w działaniu systemu: to zwyczajnie niemożliwe, by po tylu latach małżeństwa wciąż żyli długo i szczęśliwie. Z kamienną twarzą proponuje im sowitą zapłatę, jeśli tylko pozwolą usunąć usterkę poprzez wstrzyknięcie do organizmu pewnej enigmatycznej substancji przechowywanej przezeń w walizce. Czy to żart? Oszołomieni bohaterowie, nie zważając na nic, zabijają przybysza, a jego ciało zakopują w lesie. Przyjaciele – ni stąd, ni zowąd – zmieniają zdanie i jednak proszą Janet i Toma, by ci dołączyli do nich na wypadzie. Para przyjmuje zaproszenie i wsiada w samochód. Rzecz w tym, że coś w nich zdążyło pęknąć. W obojgu. Po raz pierwszy w ich wspólnym życiu pojawiają się wątpliwości. Kobieta i mężczyzna oddalają się od siebie, jednocześnie chcąc za wszelką cenę pozostać razem i jak najbliżej.

Kerry Bishé i Joel McHale w filmie "I szczęśliwie" (reż. BenDavid Grabinski, 2021)

„I szczęśliwie” (2021) to zarówno scenariopisarski, jak i reżyserski debiut BenDavida Grabinskiego. To kino nierówne, choć u podstaw intrygujące. Komedia romantyczna nasycona elementami mrocznymi, trochę nie z tego świata, mogłaby się udać, zwłaszcza, że Grabinski sprawnie żongluje różnymi konwencjami. Problem w tym, że – by utrzymać tę cyrkową metaforę – piłeczek jest zdecydowanie za dużo. Eklektyzm gatunkowy nie popłaca. Zamiast poprzestać na kilku kategoriach, twórca sięga po kilkanaście, przez co jako całość film przestaje działać. I choć modernistyczna scenografia oraz wycyzelowane zdjęcia w połączeniu ze ścieżką dźwiękową, na którą składają się popowe szlagiery lat osiemdziesiątych, muzyka syntezatorowa oraz przejmujący utwór „People Ain’t No Good” w wykonaniu Nicka Cave’a i jego The Bad Seeds (pochodzący z tego samego albumu, co wspaniała pieśń „Into My Arms”), frapują, budzą zainteresowanie, a w pewnym sensie nawet hipnotyzują, to gorzej jest na poziomie samej struktury. Grabinski przechodzi od opowiastki miłosnej przez czarną komedię i małżeński dramat aż po thriller, a właściwie horror, na żadnej z tych półek nie gwarantując spełnienia.

Postaci są zatem jednowymiarowe, i to nie tylko te znajdujące się na drugim lub trzecim planie, ale nawet protagoniści. Stosunkowo znani, przynajmniej z twarzy, i utalentowani aktorzy nie mają zbyt wiele do grania, ponieważ ich role są mało atrakcyjne i ograniczają się do pewnych haseł czy etykiet. Owszem, wiadomo, że przyjaciele nie przepadają za Janet i Tomem, ale trudno w ogóle stwierdzić, co w ogóle czyni z tej paczki przypadkowych osób znajomych, skoro nie ma pomiędzy nimi żadnej głębszej relacji. Surrealistyczne elementy również nie padają na żyzny grunt, a pozostają zawieszone w próżni. Ponadto, choć w jednej ze scen wprost widać, że dziesięcioro imprezowiczów wypiło ładnych kilkanaście litrów alkoholu, w związku z czym trzeba jechać po dolewkę, nikt tu nie jest pijany, ani nawet troszeńkę.

Widz nie dostaje szansy poznania tych ludzi, a skoro nigdy ich nie znał, nie zależy mu na ich losach, dlatego sekwencja grupowej terapii, podczas której wychodzą wszystkie brudy, ma temperaturę ledwie letnią. Nie ma bowiem większego znaczenia, kto kogo zdradził, a kto jest w istocie gejem. Pomyśleć, że dużo ciekawszym rozwiązaniem byłaby rezygnacja z tych wszystkich wizualnych ozdobników (trudno znaleźć we współczesnym kinie film równie chętnie korzystający z efektu Vertigo) na rzecz rozwinięcia protagonistów w interakcji nie z czterema innymi parami, a może z jedną, najwyżej z dwiema. Czternaście lat małżeństwa, w którym płomień nie tylko nie zgasł, ale i świeca wciąż wygląda tak, jakby dopiero co ją zapalono, to nie lada sukces. Może konsekwentniejsze pójście w kierunku satyry i próba zmierzenia się z odpowiedziami na pytania, co stoi za tym triumfem, czy jest on możliwy do utrzymania, czy można żyć tak idealnie, kochając się, lubiąc i szanując, byłoby dużo ciekawsze i pozwoliło ocenić obraz Grabinskiego łaskawiej, zwłaszcza że reżyser dość bezczelnie odbiera w pewnym momencie widzowi naiwną nadzieję na to, że jednak da się tak wespół egzystować. Bratnie dusze nie są aż tak bratnie.

Recenzja filmu I szczęśliwie (Happily); reż. BenDavid Grabinski; USA 2021; 95 minut