Zimna miłość
Położony w bagnistej delcie rzeki Missisipi luizjański Nowy Orlean, jak zresztą sporo innych miast rozsianych nad Zatoką Meksykańską, charakteryzuje się subtropikalnym, szalenie wilgotnym klimatem: lata są tam długie i upalne (wysokie temperatury łagodzą za to popołudniowe deszcze i burze oraz – często niestety szalejące na tym obszarze – huragany), zimy zaś bywają krótkie i umiarkowane. Śnieg należy do rzadkości, co nie oznacza bynajmniej, że nie zdarzają się lekkie opady, ale nawet wtedy – zwykle pomiędzy grudniem a lutym – termometry wskazują średnio nieco ponad 10 stopni Celsjusza. Jak to więc możliwe, że z thrillera erotycznego „Głęboka woda” (2022), którego reżyserem jest Adrian Lyne, wieje aż takim chłodem?
Melinda (Ana de Armas) i Vic (Ben Affleck) Van Allenowie są małżeństwem, które szczęśliwe dni ma najwyraźniej za sobą. Zdaje się, że tym, co wciąż trzyma ich razem w utrzymanej w neoklasycystycznym stylu dawnej plantatorskiej posiadłości, jest córka Trixie (Grace Jenkins), bo raczej nie miłość, a jeśli już, to wyjątkowo szorstka. Większość czasu para spędza na imprezowaniu u znajomych (mogą sobie pozwolić na takie życie – przed laty Vic, jak to ujmuje jego żona, „zbudował czip do dronów, które szukają ludzi i wysadzają ich w powietrze”, co w teorii równa się temu, że to człowiek o niebezpiecznym usposobieniu).
Podczas jednej z domówek kobieta upija się (kieliszek w ręku to zresztą jej stały atrybut) i flirtuje z kolegą. Choć robi to na oczach męża, trudno przypuszczać, by komukolwiek – łącznie z odbiorcą – zrobiło się z tej okazji goręcej. Gdy Vic i rzeczony kawaler imieniem Joel (Brendan C. Miller) zostają sam na sam, pan Van Allen wyznaje blondwłosemu młodziakowi, że poprzedniego przyjaciela Melindy, niejakiego Martina, zabił. „Grozisz mi?” – pyta lekko wstawiony chłopak. „A czujesz się zagrożony?” – sonduje sytuację Vic. To oczywiście tylko żart, ale wspomniany mężczyzna faktycznie zaginął. (Zgadza się, to ten moment w filmie, w którym następuje dramaturgiczny punkt zwrotny mający działać jak płonący lont i uruchamiać szereg wątpliwości w głowie widza; nic takiego się nie dzieje).
To pierwszy od dwóch dekad obraz Lyne’a, a więc od czasu „Niewiernej” (2002). Autor takich intymnych klasyków o ludziach eksperymentujących z seksem jak „Dziewięć i pół tygodnia” (1986) czy „Fatalne zauroczenie” (1987), będących jedną z odpowiedzi na realia panujące w Ameryce za prezydentury Ronalda Reagana, sięga po wydaną w 1957 roku powieść Patricii Highsmith – tej samej, która napisała między innymi „Znajomych z pociągu” i „Utalentowanego pana Ripleya” – już wcześniej zekranizowaną we Francji jako „Głębokie wody” (reż. Michel Deville, 1981). I to, że książka liczy sobie sześćdziesiąt pięć lat, czuć tu doskonale.
Podstawowym problemem utworu jest to, że trudno w ogóle zrozumieć, dlaczego Van Allenowie nadal są małżeństwem. Niby rzeczywiście można założyć, że chodzi o dziecko, rezolutną dziewczynkę, która niejednokrotnie zachowuje się tu dojrzalej od swej rodzicielki. Ale czy aby na pewno? Już od pierwszych scen Lyne grubą kreską oddziela od siebie postawy ojca i matki, czytelnie kontrastując ich podejścia do latorośli. Oto bowiem Vic funkcjonuje w życiu małej Trixie tak, jakby był jej najlepszym kumplem. Jest bliżej jedynaczki: to on kąpie ją wieczorami, to on czyta jej bajki na dobranoc, to on z samego rana zawozi ją do szkoły. Wszystko to wtedy, gdy jego małżonka zabawia się najprawdopodobniej z innymi facetami lub leczy kaca. Melinda dość szybko zresztą wybucha, unaoczniając swój stosunek do małej – gdy Trixie słucha zapętlonej piosenki o panu MacDonaldzie, co farmę miał, kobieta krzyczy: „Nigdy więcej nie puszczaj tego gówna!”.
Co zatem sprawia, że tych dwoje dorosłych ludzi, gotując wychowawczą karuzelę potomstwu i patrząc na siebie spode łba, zwyczajnie się nie rozstanie? W latach pięćdziesiątych, gdy wyszła proza Highsmith, a więc w epoce Dwighta Eisenhowera, rozwód zaiste mógł stanowić niezmazywalne piętno, ale i wówczas zwyczaje ulegały sukcesywnemu poluzowywaniu. Tym bardziej w 2022 roku nie powinna to być uciążliwa przeszkoda, choć naturalnie wymagająca współpracy obu stron. Czyżby istniała jakaś magiczna siła ciągnąca ich ku sobie? Niewykluczone, lecz na próżno szukać jej zarówno w scenariuszu Zacha Helma (twórcy filmu „Pana Magorium cudowne emporium” z 2007 roku) oraz Sama Levinsona (autora serialu „Euforia” i czarno-białego dramatu „Malcolm i Marie” z 2021 roku), jak i w reżyserii Lyne’a.
Biorąc pod uwagę nominalną konwencję „Głębokiej wody”, a więc thriller erotyczny, można by przyjąć, że chodzi o intymną relację Vica i Melindy, która nie dopuszcza ich rozłąki. Nic bardziej mylnego. W łóżku jest równie chłodno jak w szopie na tyłach domu, w której bohater hoduje ślimaki. Nie ma tu napięcia seksualnego (nic dziwnego – kobieta woli wszak spotykać się z innymi, często dużo młodszymi od jej męża chłopakami). Oboje są znudzeni, nie mogą na siebie patrzeć, każde z nich przyjmuje wobec drugiej osoby postawę pasywno-agresywną. Zdradzany przez Melindę Vic nawet w tych chwilach nie wygląda na szczególnie przejętego. Gdy w którejś ze scen ona pyta go, dlaczego jest jedynym mężczyzną chcącym z nią być, on odpowiada, że nie wie. To zdecydowanie najszczersza wypowiedź w całej tej historii.
Wyszydzony, upokorzony, wykastrowany Vic snuje się po domu lub jeździ rowerem po mieście, a gdzieś w tle padają podejrzenia o to, iż faktycznie może być mordercą, ale i na tym poziomie duchota Nowego Orleanu – prawie w każdym innym przypadku sprzyjająca podobnym anegdotom – wyparowuje. Kolejni coraz nudniejsi panowie, którymi otacza się Melinda, znikają bez śladu lub po prostu umierają, ale policjanci nie wykazują zainteresowania protagonistą (co innego sąsiedzi – oni drążą aż za bardzo). „Ślimak, idąc za zapachem partnera, potrafi wspiąć się na trzymetrową ścianę” – tłumaczy Vic. Może to zatem nie tyle opowieść o miłości, co o obsesji, zbrodniach, wykroczeniach i ledwo ledwie zarysowanym widmie kary? A może to przypowieść o wodzącej na pokuszenie kobiecie? Wszak już na samym początku Melinda, niczym biblijna Ewa, sięga po jabłko, wgryza się w nie, a wyciągnięty z ust kawałek daje Vicowi. Wprawdzie tropów jest tu co niemiara, to próba interpretacji przypomina raczej zgadywankę. Sednem tego przekazu wydaje się Trixie, na co wskazują absurdalnie wręcz dobrane napisy końcowe, w których dziewczynka śpiewa piosenkę „You Make Me Feel Like Dancing” Leo Sayera. To jej historia, niesłychanie smutna, ponieważ wychowują ją ludzie samolubni, nie potrafiący kochać się nawzajem, dobro córki zawsze odkładając na drugi plan, na później.