Mała Italia

Centrum filmu „Gdzieś w Queens” (2022), reżyserskiego debiutu Raya Romano, aktora znanego między innymi z serialu „Wszyscy kochają Raymonda” (1996-2005), stanowią uroczystości rodzinne, które odbywają się w Wersalu. Nie chodzi tu bynajmniej o podparyski pałac, symbol francuskiej monarchii absolutnej, a o dom urządzający imprezy okolicznościowe: od przyjęć zaręczynowych przez wesela aż po chrzciny, komunie i bierzmowania oraz, rzecz jasna, stypy. Jak przyznał w jednym z wywiadów Romano – któremu prace nad scenariuszem, napisanym ostatecznie wespół z Markiem Stegemannem, zajęły siedem lat – na Wschodnie Wybrzeże wracał, ilekroć jego familia organizowała rozmaitej maści spotkania w miejscach tego typu. Sale, na których gromadzili się jego bliscy, Amerykanie włoskiego pochodzenia, tworzyły swoisty mikrokosmos, i to w obrębie innego mikrokosmosu, jakim był – i pewnie wciąż jest – nowojorski Queens. Wychowawszy się w jednym z pięciu okręgów Wielkiego Jabłka, Romano poznał świat imigrantów z Italii, do którego sam wszak należał, od podszewki. Nic dziwnego, że właśnie o nim zdecydował się opowiedzieć, po raz pierwszy stając za kamerą.

Leo Russo (Romano), mąż twardej Angeli (Laurie Metcalf), która dopiero co pokonała raka, oraz ojciec Matthew (Jacob Ward), chłopaka na wskroś cichego – do tego stopnia, że ktoś z krewniaków nazywa go Harpo Marxem – doświadcza kryzysu wieku średniego. Wprawdzie przez życie kroczy u boku swej licealnej miłości, a jego syn jest obiecującym koszykarzem z szansą na stypendium sportowe przyznawane przez szkołę wyższą z nie tak znowuż odległej Filadelfii, ale on sam czuje, że niewiele osiągnął (w oczach pozostałych członków klanu Russo też uchodzi za małego człowieczka). Pracuje – nie tyle z pasji, co z obowiązku – w firmie budowlanej prowadzonej przez Dominica, nestora rodu, istnego samca alfa (interpretowanego znakomicie przez Tony’ego Lo Bianco, korzystającego ze środków charakterystycznych dla Roberta De Niro), i swego brata Franka (Sebastian Maniscalco; komik będący świeżo po realizacji komedii „Wszystko o moim starym” Laury Terruso z 2023 roku, filmu poruszającego bardzo podobne kwestie, co „Gdzieś w Queens”), którzy traktują go protekcjonalnie.

Nie chcąc, by Matthew poszedł w jego ślady, namawia go do skoncentrowania się na grze w kosza. A nuż uda mu się wywalczyć miejsce w uczelnianej drużynie. Sęk w tym, że kawaler zakochuje się w rezolutnej Dani Brooks (Sadie Stanley), córce WASP-ów z Forest Hills Gardens, lokalnej enklawy usianej rezydencjami w stylu Tudorów (ona sama twierdzi, że mieszka w tej mniej ekskluzywnej części dzielnicy). Nie korzenie nastolatki są w tym przypadku problemem, a fakt, iż dziewczyna zrywa z Matthew, gdy ten wyznaje jej miłość. To z kolei sprawia, że młodzian traci zapał do ćwiczeń. Zamiast pogadać z synem, Leo wpada na pomysł, by w tajemnicy przekonać Dani do powrotu do jego potomka, przynajmniej do czasu, aż ten nie dostanie się na uniwerek.

Leo jest przyzwoitym facetem (dość powiedzieć, że nie pozwala sobie na romans z graną przez Jennifer Esposito zleceniodawczynią, która schlebia mu już tym, że zwraca nań – pospolitego szaraczka – uwagę), ale to nie wystarczy, by posiąść zdolność komunikowania się z innymi. Nieumiejętność rozmawiania to podstawowa bolączka protagonisty, którą wyniósł – a jakżeby inaczej – z domu. I choć państwo Russo w każdą niedzielę siadają do stołu, by w gronie rodziny zjeść klopsiki serwowane przez charyzmatyczną włoską mammę (June Gable), to w trakcie posiłku nie konwersują, lecz przekrzykują się nawzajem (bodaj najgłośniejsza ze wszystkich jest kreowana przez Dierdrę Friel Rosa, siostra głównego bohatera). Ta niekompetencja, zdaje się, przechodzi z pokolenia na pokolenie. Dominic nie potrafi porozumieć się z Leo (nie dość, że prawie nigdy nie patrzy na syna, gdy do niego mówi, to jeszcze, byle tylko nie drążyć niewygodnych tematów, rzuca niemal sakramentalne „Zapomnijmy”, które ucina jakikolwiek dialog), ten zaś nie jest w mocy, by znaleźć wspólny język z Matthew. Koszykówka jest li tylko pozornym ogniwem spajającym tę dwójkę. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że potencjalne stypendium, owszem, jest okazją do spełnienia marzeń, ale niekoniecznie tych snutych przez Matthew, który ma też inne pasje, co przez Leo, nieustannie cytującego złote myśli z „Rocky’ego” (reż. John G. Avildsen, 1976) i projektującego na jedyne dziecko swe własne pragnienia, niezaspokojone prawdopodobnie w przeszłości.

Nie tylko mężczyzna aż zanadto angażuje się w ustawianie synowi życia. Robi to również Angela, która przyzwyczaiła otaczających ją ludzi do noszenia maski silnej kobiety. Pod nią skrywa się natomiast postać wrażliwa, przerażona tym, co może przynieść jutro. Mowa tu zarówno o ewentualnym nawrocie choroby, jak i o wyfrunięciu Matthew z gniazda. Żadna z tych wizji nie mieści się w głowie Angeli, w związku z czym ani nie odbywa ona terapii, która pomogłaby jej w uporaniu się ze strachem, ani nie aprobuje relacji dziecka z Dani. I tak oto rodzice nastolatka, który przypuszczalnie sam nie wie, czego oczekuje od egzystencji, fantazjują o jego perspektywach, generując chaos większy od tego panującego podczas cotygodniowych obiadów. Romano chwyta tę dynamikę z odpowiednią wrażliwością, kreśląc kino o Amerykanach włoskiego pochodzenia, którzy – jeśli tylko zechcą – dadzą radę odkopać w sobie odpowiednie pokłady energii, by nawiązać dyskusję, przyznać się do błędów i przezwyciężyć lęki. Idealną przestrzeń już przecież mają – to ich prywatny Wersal w Małej Italii, nie tej na Manhattanie, a na Queensie. Jakaś okazja do spotkania też się pewnie znajdzie.

Recenzja filmu Gdzieś w Queens (Somewhere in Queens); reż. Ray Romano; USA 2022; 106 minut