Duże dzieci
Dustin Guy Defa, reżyser filmu „Między nami” (2017) – w Polsce znanego także jako „Od jednego do drugiego” – powraca po sześciu latach do pełnospektaklowego kina, by ponownie opowiedzieć o wyobcowaniu i niepokojach doświadczanych przez pokolenie millenialsów. Wprawdzie w „Dorosłych” (2023) to nie zwyczajowe Wielkie Jabłko stanowi tło wydarzeń, a prowincjonalne miasteczko gdzieś na północy stanu Nowy Jork, skąpane w jesienno-melancholijnych barwach, ale bohaterowie i ich problemy są dość podobne. To wszak opowieść o nieprzystępnych ludziach, którzy – wbrew ironicznemu zapewne tytułowi – nijak nie przypominają osób dojrzałych. Są raczej dużymi dziećmi, emocjonalnie niezdolnymi do komunikowania się ze sobą w poważny sposób i przekształcającymi wszelkie rozmowy w festiwal żenady.
Oto mieszkający na co dzień w Portland Eric (Michael Cera) wraca do rodzinnego miasteczka, by – pół dekady po śmierci matki – spotkać się z siostrami: starszą i pracującą w lokalnej stacji radiowej Rachel (Hannah Gross) oraz młodszą Maggie (Sophia Lillis; znana z „Wujka Franka” Alana Balla z 2020 roku), dziewczyną, która dopiero co rzuciła studia. I choć rodzeństwo nie widziało się od dawna, mężczyzna wpada tylko na jeden weekend i od wejścia kłamie. Jakby tego było mało, zatrzymuje się w hotelu, i to pomimo faktu, że Rachel ma do dyspozycji ogromny dom, który odziedziczyła po staruszkach. Wraz z upływającymi godzinami zmienia zdanie i postanawia przedłużyć pobyt na Wschodnim Wybrzeżu. Nie dlatego, że tak mu dobrze wśród bliskich, a dlatego, że nadarza mu się okazja do rozegrania kilku partyjek pokera, od którego jest uzależniony.

Protagoniści „Dorosłych” są nieszczęśliwi, po uszy tkwią zanurzeni w traumach z przeszłości. Eric zmaga się z nałogiem, do którego nie umie się przyznać, podobnie zresztą jak nie potrafi dopuścić do siebie myśli, jakoby Rachel – kamuflująca swój stan zjadliwością i wrogością – mogłaby cierpieć na depresję, zaś u Maggie, najbardziej infantylnej z całej trójki, występowałyby ataki paniki. Każde z nich żyje przeszłością, zwłaszcza tęskniące za pełną chatą Rachel i Maggie (Eric, który nigdy nie ściąga kurtki, jakby stale był gotowy do dalszej drogi, jest na tyle zdystansowany, że łatwo zarzucić mu obojętność czy wręcz niechęć). Bohaterowie cofają się pamięcią do lepszych dni, do momentów, w których byli dla siebie najważniejsi. „Niegdyś była moją najlepszą przyjaciółką” – przyznał w jednym z wywiadów Defa, mówiąc o swojej siostrze. I o tym w znacznej mierze jest jego film. O resentymentach, które rodzą się wraz z zakończeniem okresu szczenięctwa. O zmieniających się relacjach zachodzących w familiach, gdy ich kolejne generacje wkraczają w pełnoletniość. O oddalaniu się.
Eric, Rachel i Maggie nie wiedzą, jak się ze sobą porozumieć, dlatego sięgają po rozwiązania, które skuteczne były erze, gdy ledwo odrośli od ziemi. Wcielają się w wymyślone wtedy postaci, mówią różnymi głosami, nie wyrażają swoich myśli wprost, a za pomocą piosenek i układów tanecznych. Odgrywają scenki, uczestniczą w teatrzyku. Oglądanie tych sekwencji wywołuje dyskomfort i przyprawia o ciarki wstydu, ale jasne jest, że to jedyna skuteczna metoda – swoisty mechanizm obronny – by bohaterowie wyznali sobie miłość, przyznali się do błędów i wybaczyli sobie przewiny z nie tak znowuż zamierzchłych czasów. Sęk w tym, że nie ma pewności, czy to rozwiązanie zastąpi szczery i prowadzony od serca dialog. Tak się bowiem składa, że nic nie wskazuje na to, by tytułowe trio w ogóle się lubiło. Nudzą się ze sobą, nie mają pomysłów na spędzanie wspólnych chwil, nie śmieszą ich opowiadane sobie żarty. Młodość odeszła bezpowrotnie. Nadciągnęła dorosłość. Jasne, można udawać, ale czy to wystarczy, by połączyć tych ludzi ściślejszymi więzami?