Dziesięć sekund
Pracoholiczka Ally (Alison Brie; znana między innymi z wprost kuriozalnego „Zawrotu głowy” Jeffa Baeny z 2022 roku) mieszka w Los Angeles, gdzie od kilku lat prowadzi – wydawać by się mogło, że z powodzeniem – program typu reality show poświęcony… wypiekom. Wprawdzie marzyła o tym, by tworzyć filmy dokumentalne, ale brutalna codzienność, jak często zresztą bywa, zweryfikowała jej ambitne plany. Aby móc opłacić rachunki i pozwolić sobie na stosowanie modnej kalifornijskiej diety, zahaczyła się w telewizji. Jakież jest jej zdziwienie, gdy – przygotowując się skądinąd do realizacji kolejnego sezonu nagrań – słyszy od producentów stacji, że audycja znika z anteny.
Wnet okazuje się, że kobieta jest samotna (posiadany przez nią rudy kot nie należy do najprzyjemniejszych towarzyszy). Tyle czasu i energii zainwestowała w rozwój zawodowy, że zapomniała o życiu i całej reszcie. Jak trwoga, to – rzecz jasna – do domu. Ally pakuje manatki i rusza do rodzinnego Leavenworth, niewielkiej mieściny tematycznej w stanie Waszyngton, słynącej ze stylizacji na bawarską wioskę, w której zarówno Oktoberfest, jak i święta Bożego Narodzenia trwają przez okrągły rok. Na miejscu, zamiast posiedzieć trochę z matką (Julie Hagerty), która i tak – co tu dużo mówić – woli baraszkować pod kołdrą z niegdysiejszym nauczycielem córki, udaje się do lokalnego baru, gdzie spotyka Seana (Jay Ellis), swojego partnera sprzed dekady.
Choć początkowo jest niezręcznie, wraz z upływem godzin (wielu, naprawdę wielu godzin, obfitujących w spożywane w nadmiarze wyskokowe trunki), Ally i Sean zbliżają się do siebie. Rozmawiając, zaczynają się otwierać. Weryfikują wybory, jakich oboje dokonali w przeszłości. Ona przyznaje wreszcie, że być może postąpiła aż nazbyt pochopnie, wyjeżdżając do Los Angeles, zwłaszcza że jej kariera nie potoczyła się tak, jak chciała. On z kolei zwierza się jej z cierpienia, doświadczonego przezeń po ich nagłym i absolutnie niespodziewanym rozstaniu. Kiedy Ally uświadamia sobie, iż gotowa jest zostać w Leavenworth, by raz jeszcze zbudować relację z Seanem, tym razem trwalszą, taką na zawsze, na jaw wychodzi, że jej były chłopak się żeni. Po prostu zapomniał o tym napomknąć, gdy całowała go na pożegnanie.
Cassidy (Kiersey Clemons), przyszłą pannę młodą, wyluzowaną liderkę zespołu muzycznego, poznaje w mało sprzyjających okolicznościach, bo w trakcie przyjęcia zaręczynowego, na które wpada, by powiedzieć mężczyźnie o tym wszystkim, co do niego czuje. Ally, poproszona przez rodziców Seana (Olga Merediz i Ted Rooney), a więc – jak by nie patrzeć – niedoszłych teściów, o uwiecznienie wesela w formie wideo (wszak jest profesjonalistką, zwaną przez okolicznych mieszkańców Królową Hollywood), godzi się i wdraża strategię o kryptonimie „Jak odbić chłopaka w kilka dni”. Sęk w tym, że prędko rozpoznaje w Cassidy siebie z młodości, a to prowokuje ją do przemyślenia i przewartościowania swego bytu.
„Dawna ja” (2023) Dave’a Franco – prywatnie młodszego brata Jamesa oraz męża odtwórczyni głównej roli, tu będącej także współscenarzystką – to komedia romantyczna, lecz nieco subwersywna, wykorzystująca gatunkowe schematy i modyfikująca je. Wychodząc od formuły znanej między innymi z filmu „Dziewczyna z Alabamy” (reż. Andy Tennant, 2002), Franco i Brie widzą w powrocie na stare śmieci (stare do tego stopnia, że obklejony plakatami pokój Ally wygląda tak, jakby wciąż była nastolatką, która dopiero co go opuściła, a nie dojrzałą kobietą z Miasta Aniołów) nie tyle okazję do kreślenia wielkiej miłosnej narracji, co pretekst do opowiedzenia historii o kryzysie wieku średniego, związanych z nim rozczarowaniach i braku nadziei na lepsze jutro. Problem w tym, że sama protagonistka jest nijaka, nieprzekraczająca – tak na wszelki wypadek – żadnej granicy, ani w jedną, ani w drugą stronę. Nie sposób jej polubić, ale nie ma też powodu, by nie darzyć jej sympatią. Jest przezroczysta, stoi w miejscu, choć – paradoksalnie – to inni zdążyli zapuścić korzenie w krainie otoczonej przez Góry Kaskadowe.
W pracy w telewizji Ally nauczyła się pewnej sztuczki. Oto przeprowadzając wywiady z uczestnikami programu, milknie zawsze na dziesięć sekund. Wie bowiem, że krępująca cisza wyciągnie z interlokutorów najbardziej soczyste wyznania. Tym samym jest dla niej przyjazd do Leavenworth. To moment, w którym bohaterka może wreszcie zajrzeć w głąb siebie, zastanowić się nad sobą i nad swoim miejscem w świecie, przestać zadzierać nosa i dostrzec ludzi, którym na niej zależy. Ogromna zatem szkoda, że całość jest zwyczajnie bez wyrazu, przynajmniej na ekranie, bo niewykluczone, że na papierze nakreślona przez Franco i Brie anegdota ma znacznie więcej do zaoferowania. Szkopuł ponadto w tym, że ilekroć w filmie pojawia się poważna scena, coś istotnego wnosząca do losów Ally, Seana i Cassidy, to reżyser – bodaj z obawy przed oskarżeniami o niepotrzebną patetyczność – wieńczy ją żenującym żartem, a to wymiotami, a to obscenicznym partią dialogową. Niepotrzebnie. Nie ma nic złego w komedii romantycznej, która zachowuje podniosły charakter.