Wyjazd z Waszyngtonu

Mark Hanna, przedsiębiorca, w latach 1897-1904 senator z Cleveland w stanie Ohio, a przy tym jeden z najhojniejszych darczyńców kampanii wyborczych w USA, zdefiniował sytuację następująco: „Amerykańska polityka opiera się na dwóch fundamentach – pierwszym z nich są pieniądze, a drugiego nie pamiętam”. Nie ma najmniejszych szans, by dostać się na przykład do Białego Domu bez ogromnego zaplecza finansowego. W XXI wieku tę prawidłowość widać jak na dłoni. Jeszcze w 2004 roku, a więc podczas starcia George’a W. Busha z Johnem Kerrym, budżety kampanijne, i to z obu stron sceny, nie przekraczały miliarda dolarów. Cztery lata później, czyli wtedy, gdy do walki o Gabinet Owalny stanęli Barack Obama oraz John McCain, kwota ta podwoiła się. W 2020 roku same tylko kampanie Joego Bidena i Donalda Trumpa kosztowały już 6,6 miliarda dolarów, podczas gdy we wcześniejszym głosowaniu, czyli w 2016 roku, gdy Trump pokonał Hillary Clinton tyle samo mniej więcej pieniędzy pochłonęły wszystkie wyścigi wyborcze w całych Stanach Zjednoczonych, a więc także do Kongresu.

System finansowania aktywności politycznej w USA nie należy do najprostszych i najprzejrzystszych, w związku z czym krytykowany jest od lat. Przede wszystkim nie ma tam przepisów jasno określających, kiedy zaczyna się kampania, przez co już półtora roku przed powszechnie znaną datą wyborów zainteresowani pełnieniem funkcji publicznych zaczynają się organizować. Ich głównych źródłem finansowania są pieniądze prywatnych darczyńców, i nie chodzi tu jedynie o indywidualnych obywateli sympatyzujących z tym czy tamtym kandydatem, ale również o globalne korporacje, które pompują grube miliony w kampanie (od czasów Obamy to konta Demokratów zasilane są znacznie szczodrzej). I choć nie zawsze środki mogą być przelewane bezpośrednio na konto pretendenta, istnienie tak zwanych komitetów akcji politycznej (PAC) umożliwiają finansowanie działań, które sprzyjają konkretnej osobie ubiegającej się o stanowisko. Co więcej, w 2010 roku tamtejszy Sąd Najwyższy uznał, że partie nie muszą ujawniać tego, kto sypnął datkami.

Temu procederowi przygląda się z właściwym sobie zmysłem satyrycznym komik i reżyser Jon Stewart, w latach 1999-2015 gospodarz kultowego w USA programu „The Daily Show”. Bohaterem jego filmu pod tytułem „Cynicy i praktycy” (2020) jest Gary Zimmer (Steve Carell), główny strateg kampanii Clinton w 2016 roku, który wciąż nie może otrząsnąć się z jej porażki. Gdy staje wreszcie na nogach, postanawia zainwestować całą swą energię – i nie tylko – w przywrócenie Demokratom utraconej pozycji. Jego celem staje się pochodzący z samego serca Ameryki emerytowany pułkownik piechoty morskiej Jack Hastings (Chris Cooper), którego wystąpienie podczas sesji rady miasta zostaje nagrane, trafia do sieci i z miejsca staje się przebojem. „Konserwatywny wygląd, progresywne idee” – definiuje go Gary, oglądając wideo. Mężczyzna udaje się do niewielkiego i na wskroś republikańskiego Deerlaken w stanie Wisconsin, by zachęcić byłego żołnierza do kandydowania na burmistrza z ramienia Demokratów.

Steve Carell w filmie "Cynicy i praktycy" (reż. Jon Stewart, 2020)

Fikcyjne Deerlaken to typowe małe miasteczko na Środkowym Zachodzie, które w ostatnich latach nie tylko odnotowało znaczący spadek demograficzny (z piętnastu do pięciu tysięcy mieszkańców), ale również ze łzami w oczach obserwowało upadające rodzinne biznesy, a wreszcie także zamknięcie bazy wojskowej, stanowiącej do niedawna centrum tego mikrokosmosu. Wszyscy się tu znają, wieczory spędzają w ulubionym barze, a słodycze – jeśli akurat sami ich nie upiekli – kupują w najlepszej cukierni w okolicy. To przyjaźni ludzie, którzy już następnego dnia po przybyciu Gary’ego ze stolicy witają go z otwartymi ramionami (i to niekoniecznie dlatego, że przyjechał nie Teslą, a Fordem Explorerem, zaś garderobę uzupełnił o nieco już znoszone buty marki New Balance).

Pułkownik Hastings dość szybko daje się przekonać, a Gary zaczyna tworzyć jego komitet wyborczy, angażując doń nie tylko córkę mężczyzny Dianę (Mackenzie Davis), ale i najpopularniejsze osoby w tej niewielkiej społeczności. Cel, jaki stawia przed sobą Gary, jest nie lada wyzwaniem. Czerwony mur (kolor Republikanów) wydaje się nie do przebicia, tym bardziej, że w Deerlaken Demokrata nie wygrał od 1924 roku, a sama partia nie ma tu swoich struktur od lat siedemdziesiątych. Niemniej jednak – postanawia walczyć, przyciągając uwagę ogólnokrajowych mediów oraz samego Waszyngtonu, łącznie ze swoją największą rywalką, czyli odpowiedzialną za zwycięstwo Trumpa Faith Brewster (Rose Byrne).

Gary jest, jaki jest – to cyniczny, sarkastyczny, zepsuty i protekcjonalny liberał wyśmiewający małomiasteczkową grzeczność i pogardzający tamtejszymi zwyczajami (w barze prosi nie o coś lokalnego, a o coś, co zamówiłby w stolicy, a więc o burgera i Budweisera) – ale to z jego perspektywy widz może obserwować kulisy całego przedsięwzięcia, a tam – jak się okazuje – liczą się liczby, nie ludzie. „Wybory to piekło moralne, równie złe jak bitwa, ale bez rozlewu krwi”. „Wybory to nie polityka, a matematyka”. Takie i podobne hasła padają na zapleczu. Wszystko jest mistyfikacją, o czym już w „Wielkim McGintym” (1940), być może najtrafniejszej satyrze na amerykański system kampanijny, przekonywał Preston Sturges (w „Cynikach i praktykach” pobrzmiewają również echa Franka Capry i jego „Obywatela Johna Doe” z 1941 roku). Potwierdzają to przewijające się w czołówce zdjęcia prezydentów USA w codziennych sytuacjach, najczęściej podczas jedzenia w knajpach, rzekomo takie naturalne, w istocie pozowane i wykalkulowane. Nie ma jednak nic odkrywczego w tym, że Stewart obnaża kłamstwa, jakim rządzi się amerykańska polityka. Nieprawdę serwują zarówno ci z jednej, jak i ci z drugiej strony. Demokraci, jak mówi jedna z bohaterek, to tylko ciut milsi Republikanie, a ci dobrzy mierzą tylko ciut wyżej od tych złych.

Znamienne – przynajmniej do czasu finałowego zwrotu akcji, w którym okazuje się, że cała sytuacja została wcześniej ukartowana przez mieszkańców Deerlaken – jest to, że polaryzacja, która dotyka Amerykę, nie jest aż tak kategoryczna u podstaw, co oznacza, że granice pomiędzy Demokratami a Republikanami są płynne, błękity i czerwienie mieszają się ze sobą, gdyż ludzi cechuje przyzwoitość, a łączą wspólne wartości. Topór wojenny da się zatem zakopać.

Recenzja filmu Cynicy i praktycy (Irresistible); reż. Jon Stewart; USA 2020; 101 minut