Terminal wspomnień

Meg Ryan, przejąwszy po Mary Pickford tytuł Ulubienicy Ameryki, zjadła zęby na komediach romantycznych. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych była ich niekwestionowaną królową (równać się z nią mogła bodaj tylko Julia Roberts). Zagrała wszak w takich hitach jak „Kiedy Harry poznał Sally” (1989) Roba Reinera oraz w wyreżyserowanych przez Norę Ephron „Bezsenności w Seattle” (1993) i „Masz wiadomość” (1998). To wystarczyło, by uczynić z niej jedną z największych i najlepiej zarabiających gwiazd końca XX wieku (otrzymywała nawet 15 milionów dolarów za rolę).

Miała mnóstwo charyzmy oraz uroku, dzięki którym interpretowane przez nią postaci – pogodne, dowcipne, ekscentryczne i nieco roztrzepane – były spadkobierczyniami bohaterek granych w Złotej Erze Hollywood przez Carole Lombard, Rosalind Russell, Jean Arthur czy wreszcie Claudette Colbert i Katharine Hepburn, jej ulubione aktorki. Nie oznacza to bynajmniej, że występowała wyłącznie w lekkim repertuarze. Z czasem zaczęła pokazywać się w przedsięwzięciach poważniejszych, w tym także w thrillerach i akcyjniakach, czego dobrym przykładem są „Dowód życia” (reż. Taylor Hackford, 2000) oraz „Tatuaż” (reż. Jane Campion, 2003). W 2015 roku zadebiutowała jako reżyserka filmem „Ithaca”, w którym pojawiła się także przed kamerą. Zmiażdżony przez krytykę utwór sprawił, że zniknęła z ekranów na niemal dekadę. Teraz powraca, i to do kina, które wyniosło ją niegdyś na szczyt, choć o znacznie mniej komicznym zabarwieniu. Efektem wznowienia kariery jest opowieść miłosna „Co będzie dalej?” (2023), a jej skutki są opłakane (i nie ma to bynajmniej żadnego związku ze łzami wzruszenia).

Jest 29 lutego, czyli – jak przekonuje Willa (w tej roli Ryan) – dzień magiczny, bo wypadający tylko raz na cztery lata; dzień, w którym wszystko może się zdarzyć. Z powodu złych warunków atmosferycznych kobieta utknęła na niewielkim lotnisku – prawdopodobnie gdzieś na Środkowym Zachodzie – skąd ma wyruszyć w dalszą podróż do Bostonu. Tak się składa, że szalejąca na zewnątrz śnieżyca dała się we znaki nie tylko jej, ale i jej byłemu partnerowi, udającemu się do Austin w Teksasie Billowi (David Duchovny), z którym rozstała się dobre ćwierć wieku temu (daje to sześć lat przestępnych). Dawni kochankowie wpadają na siebie i, trochę z braku laku, inicjują pogawędkę, która wnet przekształca się w aż nazbyt poważną rozmowę o przeszłości.

Jako że para nie rozeszła się w pokoju, ich konwersacja również nie przebiega w sposób koncyliacyjny. Choć na pozór oboje są uprzejmi, dojrzali i kulturalni, pod powierzchnią aż buzuje. Resentymenty, jak się okazuje, są wciąż żywe, zaś upływ dwóch i pół dekady zupełnie nie przeszkadza im w przypuszczaniu wzajemnych ataków. Czują się przy sobie nad wyraz swobodnie, choć w istocie dzieli ich tak wiele (mało tego, oboje udają się w skrajnie przeciwnych kierunkach). Ona, ubrana w białą suknię, zupełnie tak, jakby należała do artystycznej bohemy, jest masażystką praktykującą odnowę ciała i ducha, a także przeprowadzająca oczyszczające rytuały (po to leci ponoć do Massachusetts). On z kolei, w garniturze, zapięty na ostatni guzik, niczym makler giełdowy z Wall Street, pracuje w jakiejś nieokreślonej korporacji i wierzy nie tyle w czary, co w matematykę. Gdy w niej płynie jakaś kosmiczna energia, przez jego głowę przewijają się liczby. Willa jest samotna i bezdzietna. Bill natomiast ma żonę i córkę. Czy są szczęśliwi? Czy kiedyś byli szczęśliwsi?

„Co będzie dalej?” to przegadany film, przez który przebija się widmo scenicznego oryginału. Ryan, oparłszy całość na wydanej w 2010 roku sztuce „Shooting Star” Stevena Dietza, z którym napisała scenariusz (zespół uzupełnił Kirk Lynn), zarzuca widza słowami. Gada Willa, gada Bill. Gada też lektor czytający komunikaty na terminalu (głosem niejakiego Hala Liggetta, czyli po prostu Eddiego Veddera), instancja wszechwiedząca, swego rodzaju narrator i kreator świata przedstawionego, przybliżający ten wątpliwej jakości obraz do historii noszącej znamiona realizmu magicznego. Tam, gdzie spiker milczy, tam do walki na języki przystępują główni bohaterowie anegdoty. Bill zachowuje się jak stary zgred, stale narzekający na to, że czasy się zmieniły. „Dawniej rock miał w sobie rytm, a teraz tylko algorytm” – zrzędzi snob, który wstydził się muzycznego gustu partnerki, gdy byli jeszcze razem. „W drodze jesteś wtedy, kiedy zmierzasz do jakiegoś miejsca. A w podróży, kiedy podążasz do celu” – filozofuje Willa. Protagoniści prześcigają się we wzajemnych oskarżeniach o to, kto kogo zostawił i dlaczego. Sęk w tym, że ich dialog nie ma żadnego znaczenia, nawet ten, w którym są dla siebie milsi i skupiają się na tym, co było dobre w ich związku.

Ryan nie jest ani Richardem Linklaterem, ani Woodym Allenem, by oprzeć dzieło na nieustannym gawędziarstwie, dlatego kombinuje, jak może, żeby „Co będzie dalej?” przypominało spektakl kinematograficzny. Nic z tego. Choć operator Bartosz Nalazek, absolwent łódzkiej filmówki, dwoi się i troi, wszystko jest tu do przesady sztuczne, na czele z ujęciem otwierającym, w którym pojawiają się wygenerowane cyfrowo płatki śniegu. Na nic się zdaje wizualny cytat ze „Sklepu za rogiem” (reż. Ernst Lubitsch, 1940), a więc klasyka komedii romantycznej, z której pełnymi garściami czerpała później Ephron w „Masz wiadomość”. To, że Willa i Bill siedzą do siebie plecami podczas rozmowy – na wzór postaci granych najpierw przez Margaret Sullavan i Jamesa Stewarta, a potem przez Ryan i Toma Hanksa – ma oczywiście uwypuklić sedno ich interakcji, zbudowanej na szekspirowskiej zasadzie, że kto się czubi, ten się lubi, ale koniec końców jest jedynie pustym nawiązaniem.

Jeśli „Co będzie dalej?” jest hołdem dla zmarłej w 2012 roku Ephron – a na to wskazuje plansza zamykająca zawierająca dedykację dla artystki – to zaiste marnym. Dywagacje na temat tego, co by było, gdyby losy tej dwójki potoczyły się inaczej i jednak wytrzymali u swego boku, znacznie lepiej i mniej rozwlekle opowiedziała dopiero co Celine Song w „Poprzednim życiu” (2023). Owszem, są tu momenty jakiegoś cudownego przebłysku, ale nieliczne. Pomysł, by zawiązać akcję na lotnisku, swoistym czyśćcu funkcjonującym niejako poza czasem, jest niezły, podobnie skądinąd jak wiążące się z tym elementy surrealistyczne, które zmuszają odbiorcę do zadania sobie pytania o to, czy to, co dzieje się na ekranie, jest w ogóle prawdziwe. A może to jakaś pośmiertna projekcja, zwłaszcza że od pewnej chwili w hali odlotów nie ma żadnej żywej duszy, poza Willą i Billem? A może bohaterowie już nie żyją? Próba rozwikłania tych dylematów to chyba najbardziej ekscytująca część seansu, ale też – jak i film – niemająca większego znaczenia.

Recenzja filmu Co będzie dalej? (What Happens Later); reż. Meg Ryan; USA 2023; 113 minut