Chwile ulotne
„Już nie leczę, jestem zwyczajnym katem” – mówi w którymś momencie Emma (Olivia Cooke) swemu mężowi Jude’owi (Jack O’Connell). Ma na myśli to, że jako techniczka weterynarii od jakiegoś czasu pomaga zwierzętom nie poprzez kurację, a usypiając je. Nic im nie dolega, a ona i tak dziennie przeprowadza kilka, a może nawet kilkanaście eutanazji. Czekających w kolejce na zabieg psów wcale nie ubywa. Wręcz przeciwnie – co rano sympatyczny hycel podrzuca nowe czworonogi. Skąd się biorą? Zapomnieli o nich właściciele, i to dosłownie – zapomnieli, że mają pupile. Przestali pamiętać też o innych rzeczach. Jakiś pilot rozbił samolot, bo zapomniał, jak prowadzić maszynę. Uczestniczkę maratonu musiała zatrzymać policja, bo zapomniała, by po pokonaniu regulaminowego dystansu przestać biec. Emma i Jude dowiadują się o podobnych przypadkach z telewizji. Jeszcze nie panikują, bo wszystkie doniesienia dotyczą obcych osób. Sytuacja zmienia się diametralnie, gdy ich będący muzykiem przyjaciel zapomina, jak się gra na gitarze, a potem nie rozpoznaje swojej długoletniej partnerki i przerażony grozi jej nożem. Oto Ziemię opanowała globalna demencja. „Czy ktoś jest odporny?” – pyta Jude. Nie wiadomo. Małżonkowie zaczynają więc obserwować siebie nawzajem, poszukując pierwszych oznak zaburzenia. Te w końcu nadchodzą – mężczyźnie początkowo wylatują z głowy drobiazgi, następnie nie potrafi przypomnieć sobie kwestii dużo poważniejszych.
To zupełny przypadek, że „Chora pamięć” (2020) Chada Hartigana, reżysera między innymi bardzo dobrego „Morrisa z Ameryki” (2016), debiutuje akurat w czasie pandemii koronawirusa. Tak się bowiem składa, że zdjęcia do filmu rozpoczęły się jeszcze w marcu 2019 roku, a całość oparta jest na napisanym dekadę temu opowiadaniu autorstwa Aji Gabel. Niemniej jednak, patrząc na niektóre sceny zaaranżowane przez twórcę, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to poniekąd reporterskie ujęcie tego, co właśnie dzieje się na świecie, lecz zarazem – w obliczu aktualnych wydarzeń – niektóre rozwiązania fabularne, jak choćby oczekiwanie z maseczką na twarzy na wizytę u lekarza, mogą wyraźnie stracić na sile, gdyż w świadomości widowni zdążyły już spowszednieć. Tak czy inaczej, obraz Hartigana działa, przede wszystkim na poziomie chwytania tego, co czują ludzie w sytuacjach kryzysowych, a do takich z całą pewnością należy utrata pamięci, która w przypadku dwojga głównych bohaterów równa się zagładzie ich miłości.
To znamienne i ironiczne jednocześnie, że Jude jest z zawodu fotografem, co oznacza tyle mniej więcej, że na co dzień zajmuje się zatrzymywaniem chwil ulotnych. Rejestruje momenty, do których teoretycznie nie da się już wrócić, chyba że poprzez rodzące się w świadomości wspomnienie. Gdy więc pojawiają się u niego pierwsze objawy choroby, robi zdjęcia i – niczym cierpiący na zanik pamięci krótkotrwałej protagonista „Memento” (2000) Christophera Nolana – każde z nich opisuje z pomocą Emmy. Oboje na polaroidach hamują czas (przynajmniej w naiwnym założeniu), a następnie flamastrem kreślą na nich kluczowe słowa. „Trzeba skupiać się na rzeczach istotnych” – mówi kobieta, każąc koncentrować się mężowi na takich detalach jak jej imię, data ślubu czy miejsce pierwszego spotkania.
W spokojnej ponadkadrowej narracji, prowadzonej przez Cooke z jej oryginalnym manchesterskim akcentem, tkwi rozdzierający serce smutek, który podbija relaksacyjno-melancholijna muzyka skomponowana przez Keegana DeWitta. Towarzysząca bohaterce gorycz jest tym posępniejsza, że w jej perspektywie w skali mikro zamyka się ból całego globu. Emma jest głosem tych wszystkich, którzy się boją, zwłaszcza młodych ludzi. Tajemnicza choroba nijak wiąże się z wiekiem, w przeciwieństwie do Alzheimera. Dotyka każdego po równo, co frustruje szczególnie tych, którzy mieli przed sobą całe dekady. Jak pogodzić się z tym, co im się przytrafia? Życie rozpada się na ich oczach. Kochankowie stają się sobie obcy. Rodzice zapominają o swych dzieciach. „Czy znam cię teraz lepiej niż ty sam siebie?” – pyta retorycznie Emma, obserwując jak umysł jej męża ulega pogłębiającej się fragmentaryzacji. I choć gdzieś na horyzoncie majaczy wizja lekarstwa, czy aby nie będzie już za późno? Hartigan, skacząc po linii czasu – cofając się w retrospekcjach, wybiegając gdzieś do przodu albo mieszając różne porządki – doskonale wie, co robi. Tym mocniejsza i bardziej przygnębiająca wydaje się decyzja, by spiąć całość klamrą kompozycyjną.