Dziecko z cygarem

Reżyser Josh Trank, ten sam, który za zrealizowanie przed pięcioma laty „Fantastycznej Czwórki” (2015) został słusznie uhonorowany Złotą Maliną (kapituła oszczędziła jego scenariusz, napisany wespół z Simonem Kinbergiem i Jeremym Slaterem, ponieważ w tej kategorii konkurował z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya” Sam Taylor-Johnson), powraca z nowym, zaledwie trzecim w karierze filmem, wcale nie lepszym od poprzedniego.

Biograficzny „Capone” (2020) koncentruje się na ostatnim roku życia słynnego gangstera, niegdyś postrachu całej Ameryki, odpowiedzialnego za tak zwaną Masakrę w Dniu Świętego Walentego (tu w formie mniej lub bardziej wyimaginowanego słuchowiska radiowego), teraz zaś – mężczyznę w średnim wieku cierpiącego na demencję w zaciszu ogromnej i bogato zdobionej willi na Florydzie. Wszystko to po odsiedzeniu nieco ponad dekady w więzieniu, do którego trafił nie tyle za poważne przestępstwa, jakich się dopuścił, a za wymigiwanie się od płacenia podatków (głośna sprawa zresztą). Podczas pobytu w zakładzie karnym podupadł na zdrowiu, tak fizycznym, jak i psychicznym, do czego przyczynić miał się w znacznej mierze nabyty za młodu syfilis.

Przebywa więc Al (Tom Hardy), a właściwie Fonzo, gdyż tego pierwszego imienia boją się lokatorzy jak diabeł święconej wody, w areszcie domowym w wersji all-inclusive, będąc jednocześnie na permanentnym podsłuchu ludzi z FBI. Powoli dogorywa, otoczony przez rzekomo Bogu ducha winną rodzinę, która niby się nim opiekuje, ale tak naprawdę czyha na ponoć ukryte gdzieś 10 milionów dolarów w gotówce – może poza żoną Mae (Linda Cardellini), wciąż jeszcze zajmującą się mężem, jeśli nie tyle z miłości, to przynajmniej z obowiązku. Trudno też stwierdzić, w jakim miejscu schowane są pieniądze (i czy w ogóle istnieją) – Capone wszak niewiele pamięta, choć zdarzają mu się enigmatyczne reminiscencje.

Tom Hardy w filmie "Capone" (reż. Josh Trank, 2020)

Starość, nie radość, a każdy kończy w ten sam sposób, zanim w proch się obróci – zdaje się przekonywać banalny Trank. Abstrahując od wcześniejszych ekranowych portretów powszechnie znanego w popkulturze człowieka z blizną, lecz mimo wszystko mając z tyłu głowy interpretacje zarówno Roberta De Niro w „Nietykalnych” (reż. Brian De Palma, 1987), jak i Stephena Grahama w serialu „Zakazane imperium” (2010-2014) autorstwa Terence’a Wintera, nie sposób nie zauważyć, iż coś tu poszło wyjątkowo nie tak. „Capone” powinien był nigdy nie powstać, nie tylko z uwagi na fakt, że to wątpliwa moralnie i zwyczajnie niesmaczna quasi-apoteoza gangstera, ale również dlatego, że to niesłychanie rozczarowujące kino: kuriozalne i absurdalne, wyłącznie w negatywnych znaczeniach obu tych słów.

Zdaje się, że widzowie narzekający na geriatryczny charakter „Irlandczyka” (reż. Martin Scorsese, 2019), będą dużo bardziej zażenowani tym, co dzieje się u Tranka, na szczęście w metrażu o dobre dwie godziny krótszym – o ile to jakiekolwiek pocieszenie – niż epopeja o weteranie wojennym, który zaczyna zabijać na zlecenie największych przestępców XX wieku. Reżyser, próbując zmierzyć się z legendą Ala Capone, pudłuje. Największym być może problemem jest poczucie braku, a konkretniej: braku retrospekcji z czasów, gdy szef chicagowskiej mafii był u szczytu sławy lub też niesławy. To oczywiście pewien autorski wybór. Niemniej jednak, tym cięższy byłby jego upadek, gdyby odbiorca miał okazję śledzić wydarzenia, które do niego doprowadziły, rozpatrując całość w kategoriach swoistej karmy, nieuchronności losu i sprawiedliwości, fatum prześladującego jednostkę, pokuty za grzechy czy – ciągnąc tę biblijną metaforę – istnego piekła na ziemi, jakiego teraz doświadcza. Tego tu nie ma. Jest co najwyżej surrealistyczna wizja, najpewniej sen, w którym Capone śpiewa w duecie z Louisem Armstrongiem znakomity, skądinąd, utwór „Blueberry Hill”, tym razem w zupełnie nowej, szalenie przygnębiającej i złowieszczej aranżacji. Nic nie wiadomo o tej postaci. Nie ma mowy o wglądzie w jej psychikę, bo, ujmując to kolokwialnie, niewiele już z niej zostało – mężczyzna przez większość czasu nie wie ani tego, gdzie jest, ani tego, co się z nim dzieje. Trudno w związku z tym określić jego relację z pozostałymi domownikami, których – niczym sępów czekających na padlinę – pod jednym dachem jest bez liku.

Studium demencji, można by rzec, bo przecież jeszcze nie starości – główny bohater nie skończył nawet pięćdziesiątki, choć sam w jednej ze scen wyznaje lekarzowi, że tak naprawdę jest czterolatkiem. Potwierdza to otwierająca sekwencja, w której zinfantylizowany Capone bawi się z dziećmi w ganianego. Nie jest to bynajmniej przejaw jego jasnej strony natury i dowód na to, że nawet największe szuje mają w sercu miejsce na dobro; Fonzo nie ma pojęcia, co robi. Trwałe uszkodzenie funkcji mózgowych, paraliż lewej strony twarzy – podsumowuje rodzinny doktor konspirujący z Federalnym Biurem Śledczym, uważającym zresztą, iż Capone zasłużył właśnie na taki los. On – tak, jego rodzina – nie.

Istotą porażki tego wykoncypowanego i barokowego w warstwie wizualnej filmu, w równej mierze, co reżyseria i scenariusz, a nawet nieudolny montaż (także w wykonaniu Tranka), jest odtwórca głównej roli, kreacji skrajnie przeszarżowanej i irytującej, czyli Tom Hardy, niewykluczone, że aktor wybitny, o czym przekonywał wielokrotnie, między innymi w dość przeciętnym „Bronsonie” (reż. Nicolas Winding Refn, 2008), będący swoistym spadkobiercą talentu samego Marlona Brando, którego mógłby, notabene, w przyszłości zagrać. I tak, jak we wspomnianym filmie Duńczyka, tak i tu Hardy zawłaszcza całą scenę dla siebie, tworząc coś na wzór awangardowego teatru, z tą jednak różnicą, że robi to za pomocą skrajnie złej maniery. Capone w jego wykonaniu to karykatura, człowiek nie tyle z blizną, co z cygarem w ustach, przez co, bodaj niezamierzenie, przypomina Groucho Marxa, skazując się na śmieszność (sytuacja staje się jeszcze bardziej żenująca w chwili, gdy zwinięte liście tytoniu zastępują marchewki; otępienie jest na tak zaawansowanym poziomie, że bohater i tak nie wie, co jest grane). Szwendając się niczym zombie po posiadłości, z wiecznie przekrwionymi oczami, w samych na dodatek pieluchach dla seniorów, grzęźnie w bagnie niemniej groźnym od tego, które otacza samą willę. Brzmi jak ropucha, choć jedna z przewijających się niepotrzebnie na ekranie postaci stwierdza, że mówi jak zdychający koń. Do tego kaszle, pluje, ślini się, poci, charczy, wymiotuje i co rusz defekuje, raz po raz przerywając te czynności, by rzucić jakąś obelgę po włosku lub po angielsku. Takie błaznowanie nie przystoi aktorowi tej rangi. Jakby tego było mało, Hardy i Trank już zapowiedzieli kontynuację współpracy przy okazji serialu skupiającego się wokół tajemnic CIA.

Recenzja filmu Capone; reż. Josh Trank; Kanada USA 2020; 103 minuty