Przedziwny owoc
Napisana przez Abla Meeropola i nagrana w 1939 roku przez Billie Holiday pieśń „Strange Fruit” to pierwszy protest song, który, by tak rzec, trafił pod strzechy – głównie dzięki popkulturowemu statusowi jego wykonawczyni – otwierając Ameryce oczy. Nina Simone przyznała, że to najobrzydliwsza piosenka, jaką słyszała, mając na myśli jej treść będącą wyrazem piekła zgotowanego czarnym przez białych. Utwór ten, za pomocą czytelnej metafory, opisuje proceder powszechnie stosowanych na Afroamerykanach linczów. Trudno o bardziej obrazowy symbol rasizmu w Stanach Zjednoczonych niż ciała czarnych ludzi zwisające na gałęziach niczym przedziwne i osobliwe owoce wydawane przez drzewa na Południu. Ballady nie chciała wydać regularna wytwórnia artystki, czyli Columbia, dlatego Lady Day, jak nazywana jest jazzowa i soulowa wokalistka, zwróciła się do niewielkiej, lewicującej marki Commodore Records. W 1999 roku, dokładnie sześć dekad od powstania, magazyn „Time”, jak informuje plansza zamykająca film pod tytułem „Billie Holiday” (2021) Lee Danielsa, ogłosił „Strange Fruit” piosenką stulecia. To znamienne, że pieśń stanowi zaledwie tło, i to wyjątkowo wyblakłe, dla kinowej biografii solistki. Więcej miejsca reżyser poświęca nie sztuce, co jej uzależnieniom: nie tylko od heroiny, ale również od mężczyzn, przemocy i ostrego seksu.
Punkt wyjścia wydaje się obiecujący, jednak Daniels – autor między innymi znakomitego „Hej, Skarbie” (2009) oraz fatalnej „Pokusy” (2012) – wespół ze swą scenarzystką, Suzan-Lori Parks, decydują się na przeniesienie akcentów na romans granej przez Andrę Day piosenkarki z jednym z agentów FBI, a mianowicie Jimmym Fletcherem (Trevante Rhodes). To o tyle kuriozalny wybór, zaczerpnięty z książki Johanna Hariego – „Chasing the Scream” na temat historii tak zwanej wojny z narkotykami – że nieznajdujący potwierdzenia w faktach.
Fletcher rzeczywiście infiltrował Holiday oraz jej otoczenie. Po drugiej wojnie światowej został zatrudniony przez Federalne Biuro Śledcze, by przyjrzeć się działaniu klubów jazzowych w nowojorskim Harlemie. Działał na zlecenie Harry’ego Anslingera (Garrett Hedlund), przedstawionego tutaj jako biały suprematysta i skrajny rasista, bliski poglądom wyznawanym przez Ku Klux Klan („Narkotyki i czarni zatruwają nasze wspaniałe amerykańskie społeczeństwo” oraz „Jazz to diabelska muzyka zrodzona w samym piekle”). Fletcher, sam będący Afroamerykaninem, miał zająć się wykorzenieniem narkotyków ze środowiska (jego rasa powoduje tarcia wewnątrz agencji oraz w kontaktach z matką, ale film nie jest konsekwentny w prezentacji tego wątku, być może, co nieco paradoksalne, najciekawszego ze wszystkich). W gruncie rzeczy, jak sugeruje Daniels, był to jedynie pretekst do powstrzymania działalności wywrotowej czarnoskórych artystów, swoją twórczością zachęcających rzekomo do buntowania się przeciwko rządowi USA.
Śpiewana przez Holiday pieśń „Strange Fruit” jest niczym punkt zapalny. Stojący na czele FBI J. Edgar Hoover widzi w niej zagrożenie pierwszego stopnia i nakazuje zajęcie się wokalistką, która rzeczywiście we wczesnych latach czterdziestych uzależniła się od heroiny, za co trafiła za kratki na rok i jeden dzień. Na tym etapie Daniels jest jeszcze dość wierny biografii solistki. Po wyjściu z więzienia Holiday daje występ w wypchanej po brzegi Carnegie Hall. I tak też faktycznie było. Reżyser decyduje się jednak, by nie zamykać wydarzenia rzeczoną balladą. Na wysłuchanie całej pieśni przyjdzie widzowi poczekać aż do trzeciego aktu. Bohaterka dostaje ostrzeżenie, by nie wykonywać tego kawałka. Holiday, owszem, ograniczyła częstotliwość włączania utworu do koncertowych repertuarów, zwłaszcza w latach pięćdziesiątych, lecz nie zrezygnowała z niego całkowicie, zgodnie zresztą z tym, co czuła. Odmowa ta przeszła do legendy, stając się wyrazem siły ducha oraz niezłomności charakteru, jednak Daniels nie potrafi odpowiednio wykorzystać tego pierwiastka, ograniczając się do skrajnie patetycznej sekwencji, która na nowo rozpali w Holiday chęć śpiewania „Strange Fruit”.
Dużo bardziej reżysera interesuje nałóg swojej bohaterki. Zbliżenia wkłuwanych w żyły igieł i wypływającej z nich krwi to lejtmotyw filmu. To o tyle ciekawe, że jednocześnie Daniels stara się przekonać widza, że to nie narkotyki, a nienawiść białych wobec czarnych stanowią źródło nagonki i dyskryminacji Holiday, rysowanej tu – bądź, co bądź – jak typowa ćpunka. To jeszcze nic. Autor przygląda się romantycznej relacji kobiety z Fletcherem, która nie dość, że nigdy nie miała miejsca, to dodatkowo zostaje przedstawiona w sposób niewiarygodny. Kobieta zakochuje się wszak w swoim oprawcy. Wydaje się to całkiem zrozumiałe, gdy działa pod przykrywką, ale już niepokojące, kiedy zostaje zdemaskowany, a jego obecność jest tolerowana przez otoczenie artystki. Związek ten reżyser prezentuje w szalenie wykoncypowany sposób – nawiązując choćby do wizualnej warstwy „Gdyby ulica Beale umiała mówić” (reż. Barry Jenkins, 2018) – i kontrastuje go z innymi relacjami, w jakie angażuje się Holiday: z przypominającymi alfonsów mężczyznami, którzy nie tylko walczą o jej względy, ale biją – dosłownie – również ją. Bohaterka tymczasem akceptuje tę przemoc. W jednej z piosenek śpiewanych w filmie wyznaje, iż woli, by facet ją uderzył, niż rzucił. Być może stąd też wynika jej niemal masochistyczny stosunek do Jimmy’ego. Przykry i zaskakujący przekaz, tym bardziej w XXI wieku i erze #MeToo. „Billie Holiday” to niestety kolejna – po choćby „Judy” (reż. Rupert Goold, 2019) – pretensjonalna i pozbawiona emocji biografia artystki, która broni się jedynie w partiach muzycznych. W pozostałych jest zwyczajnie nudna.