Balijska opowieść

Gdyby ten film powstał w latach trzydziestych lub czterdziestych, za jego kamerą mógłby stanąć jeden z tych reżyserów: Frank Capra, Leo McCarey, Howard Hawks, George Cukor albo Preston Sturges. Każdy z nich, w mniejszym bądź większym stopniu, kojarzy się dziś z tak zwanymi screwballami, a więc specyficznymi komediami romantycznymi, w których centralną relację opierano na silnym antagonizmie pomiędzy dwiema płciami. Ekscentryczni bohaterowie, na pierwszy rzut oka jakże różni, skacząc sobie do gardeł, utwierdzali zmęczoną ekonomiczną depresją publiczność w przekonaniu, że oto kto się czubi, ten tak naprawdę bardzo się lubi. „Ich noce” (1934) Capry, „Naga prawda” (1937) McCareya, „Drapieżne maleństwo” (1938) Hawksa, „Filadelfijska opowieść” (1940) Cukora i „Lady Eve” (1941) Sturgesa to tylko kilka z brzegu przykładów, w których protagoniści, tocząc werbalne i fizyczne batalie, okazywali się podobni oraz zbliżali się do siebie, zarówno emocjonalnie, jak i seksualnie.

W obrębie konwencji dość szybko wykształcił się pewien podgatunek, który filozof Stanley Cavell określił mianem komedii ponownego małżeństwa (ang. comedy of remarriage). Jednym z powodów sięgania po ten wariant screwballa była chęć obejścia szalenie restrykcyjnego w owym czasie Kodeksu Produkcyjnego. Cenzorzy, nie godząc się na eksplicytne nawiązania do zdradzania żony czy męża, byli zwyczajnie wyprowadzani w pole przez hollywoodzkich twórców. Wystarczyło, że kobieta i mężczyzna wzięli rozwód (zwykle poza ekranem i na długo przed zawiązaniem akcji filmu), a już mieli warunki, by – ot tak, bez żadnych przeszkód – spotykać się z innymi osobami. Ważne, by w finale zeszli się na powrót i – być może, bo niekoniecznie – stanęli raz jeszcze na ślubnym kobiercu. Wszystkie te informacje wydają się istotne, jeśli spojrzeć na „Bilet do raju” (2022) w reżyserii Ola Parkera, który scenariusz doń napisał wespół z Danielem Pipskim.

Gdyby utwór ten zrobiono na przełomie czwartej i piątej dekady XX wieku, to niewykluczone, iż zagrałby w nim Cary Grant, artysta doskonale odnajdujący się w postrzelonych komediach. Towarzyszyłaby mu któraś z tych aktorek: Irene Dunne lub Rosalind Russell, bo raczej nie – przynajmniej nie w tym przypadku – Katharine Hepburn. Tak się składa, że obraz Parkera zrealizowano nie w okresie Wielkiego Kryzysu – kiedy to w screwballowej rzeczywistości mogło się upiec nawet ludziom obrzydliwie nadzianym, o ile oczywiście odnaleźli uprzednio drogę na właściwe tory – a w XXI wieku, w epoce pandemii koronawirusa, nowych wojen (tak zbrojnych, jak i kulturowych) oraz kolejnego kryzysu gospodarczego.

Ćwierć wieku temu wzięty architekt David (George Clooney; bodaj jak nikt inny naśladujący mowę ciała wspomnianego Granta) oraz marszandka Georgia (Julia Roberts) byli małżeństwem, które rozpadło się po pięciu latach. Z dymem poszedł nie tylko ich związek, ale również – i to dosłownie – budowany przez nich dom nad jeziorem. Już dawno przestaliby o sobie myśleć, gdyby nie to, że mają córkę. Lily (Kaitlyn Dever; znana choćby z recenzowanego tu musicalu „Drogi Evanie Hansenie” Stephena Chbosky’ego z 2021 roku), bo o nią chodzi, kończy właśnie studia prawnicze na uniwersytecie w Chicago. Pałający do siebie toksyczną wręcz niechęcią rodzice zjawiają się na rozdaniu dyplomów, by wesprzeć dziewczynę, a następnie przypomnieć jej, jak świetlane jutro ją czeka, jeśli tylko – zaraz po wakacjach – stawi się w renomowanej kancelarii, w której zapewniony ma już etat.

Maxime Bouttier i Kaitlyn Dever w filmie "Bilet do raju" (reż. Ol Parker, 2022)

Lily – wraz z przyjaciółką Wren (Billie Lourd) – wyrusza na wczasy na Bali, istnego, jak wskazuje wszak tytuł, raju na ziemi (wprawdzie filmowanego głównie w Australii), gdzie wnet poznaje chłopaka imieniem Gede (Maxime Bouttier), którego familia od pokoleń hoduje – w okolicznym i nieskazitelnie czystym akwenie morskim – wodorosty, eksportowane także do Stanów Zjednoczonych. Młodzi, jak na komedię romantyczną sięgającą korzeniami lat trzydziestych przystało, prędko się w sobie zakochują i zapominają o całym bożym świecie. Kiedy David i Georgia dowiadują się o planowanym ślubie, postanawiają przybyć na indonezyjską wyspę rodem z pocztówki nie tyle po to, by uczestniczyć w weselu, co z zamiarem zapobieżenia nieszczęściu. Rodzicom, robiącym, rzecz jasna, dobrą minę do złej gry, nie w smak jest to, że ich córka – będąc w tym samym wieku, co oni, gdy się pobierali – podejmuje tak pochopną i mającą zaważyć na jej przyszłości decyzję. Nie ma dla nich znaczenia to, czego pragnie dziewczyna. Jeszcze mniej interesuje ich fakt, iż Gede jest w istocie przyzwoitym młodym człowiekiem. Liczą się projektowane przez nich oczekiwania względem jedynaczki, które zrekompensować mają wszelkie cierpienia, jakich doświadczali, tkwiąc niegdyś w nieudanej relacji.

„Bilet do raju”, czerpiąc z bogatej tradycji komedii typu screwball, od samego początku sygnalizując finał w postaci wziętego w cudzysłów ponownego małżeństwa, to wyjątkowo udane kino. Opowieść o zwaśnionych rozwodnikach, którzy ogłaszają tymczasowy rozejm, by wybić dziecku głupoty z głowy, ogląda się nad wyraz przyjemnie. Może nie każdy żart zasługuje na tyleż samo poklasku – czuć, że scenopisarskiemu duetowi daleko do geniuszu Sturgesa czy chociażby Billy’ego Wildera – ale te, które się udają, są zabawne, łącznie z charakterystyką niezgułowatego ukochanego Georgii, a mianowicie granego przez Lucasa Bravo pilota (niespełna wiek temu w tę rolę wcieliłby się – z ogromną dozą prawdopodobieństwa – znany z Hawksowskiej „Dziewczyny Piętaszek” z 1940 roku Ralph Bellamy).

Parker, który wyrobił sobie nazwisko na takich filmach jak „Hotel Marigold” (2011), jego kontynuacji z 2015 roku oraz „Mamma Mia! Here We Go Again” (2018), zabiera widza, niczym swych bohaterów, na wakacje do pięknego miejsca, chcąc bodaj – na wzór twórców screwballi – zapewnić mu dwugodzinną ucieczkę od codziennych trosk. Eskapistyczny potencjał drzemiący w „Bilecie do raju” jest bowiem na tyle duży, że z łatwością można reżyserowi wybaczyć fabularne uproszczenia i stereotypy (uprzywilejowani biali z grubymi portfelami, może i nie w luksusowych apartamentach przy Park Avenue, ale w scenerii postkolonialnej). Wyzwalając się – przynajmniej na czas projekcji – z okowów cynizmu, istnieje spora szansa na odnalezienie w komedii romantycznej Parkera niczym nieskrępowanej szczerości i radości. Tej nie byłoby z kolei, gdyby nie centralny duet Roberts-Clooney, których przyciąganie jest tu tak silne, jak urok przekomarzających się Claudette Colbert i Clarka Gable’a w przywołanych już „Ich nocach”.

Recenzja filmu Bilet do raju (Ticket to Paradise); reż. Ol Parker; USA 2022; 104 minuty