Kuloty na Florydzie
Wdowa Barb (Annie Mumolo) – jej mąż został stratowany na śmierć tuż po tym, jak w czarny piątek wszedł do sklepu z elektroniką, chcąc skorzystać z wyprzedaży – oraz rozwódka Star (Kristen Wiig), którą partner zostawił dla kochanki z grubszymi palcami u stóp, są najlepszymi przyjaciółkami od lat. Mieszkają pod jednym dachem w nieistniejącym w rzeczywistości miasteczku – ze wszech miar idealnym – gdzieś w stanie Nebraska. Pracują w tym samym sklepie meblowym, większość roboczogodzin spędzając na plotkowaniu i unikaniu klientów. Są niemal nie do odróżnienia. Łączą je nie tylko podobne fryzury, ale i upodobanie do kulotów, czyli spódnico-spodni sięgających połowy łydki, które do damskiej garderoby weszły na początku XX wieku wraz z nabierającymi na sile sufrażystkami, potem – w latach dziewięćdziesiątych – przeżywających mały renesans, obecnie zaś wracających do łask w wielkim stylu (jedna z bohaterek czyta nawet przed snem magazyn o wielce znaczącym tytule – uwaga, pisownia oryginalna – „Culottes, Culottes, CULOTTES!!”, a wszystkie te informacje są o tyle istotne, że ta część ubioru ma niebagatelny wpływ na przebieg anegdoty).
Gdy któregoś dnia obie zostają zwolnione, za pieniądze z odprawy postanawiają wybrać się na wycieczkę na Florydę, a zatem do raju emerytów, rencistów i ludzi przeżywających kryzys wieku średniego. Destynację poleciła im zachwycona koleżanka, teraz zachowująca się jak nowo narodzona. Zamiast więc rozpaczać, pragną odzyskać dawny blask i na powrót poczuć dziecięcą radość. Tak się jednak składa, że dojechawszy na miejsce – i odtańczywszy tam powitalną choreografię z personelem hotelu – zostają wplątane w kryminalną intrygę, której prowodyrką jest niejaka Sharon Fisherman (również Wiig), przestępczyni stołująca się najpewniej w tych samych lokalach, co przeciwnicy Jamesa Bonda, chcąca – w ramach okrutnej zemsty, rzecz jasna – dokonać eksterminacji społeczności nadmorskiego kurortu, a wszystko to z pomocą lizusowskiego sługusa Edgara (Jamie Dornan) oraz plagi genetycznie zmodyfikowanych komarów!
Niełatwo zanurzyć się w świecie filmu „Barb i Star jadą do Vista Del Mar” (reż. Josh Greenbaum, 2021). Pierwszy akt oraz poprzedzający go prolog mogą konsternować. Scenariusz, napisany przez współpracujące przy okazji kasowego i krytycznego sukcesu „Druhen” (reż. Paul Feig, 2011) Annie Mumolo i Kristen Wiig, opiera się na w pełnym tego słowa znaczeniu purnonsensie. Całość po brzegi wypchana jest dialogami i fabularnymi rozwiązaniami na wskroś absurdalnymi, groteskowymi, surrealistycznymi, parodystycznymi i pastiszowymi. To specyficzne poczucie humoru zdecydowanie nie jest dla każdego, w związku z czym otwierający kwadrans to w zasadzie próba ognia. Jeśli odbiorca jest w stanie kupić to, co dzieje się wówczas na ekranie – a naprawdę warto wręcz przeboleć te sekwencje – przy pozostałym materiale powinien bawić się przednio. Nagrodą za wytrwałość i cierpliwość jest na przykład skrajnie osobliwy, dziwaczny, tandetny, a zarazem prześmieszny moment zrealizowany w konwencji wideoklipu, w którym Edgar, wspomniany parobek Sharon, tańczy i śpiewa – a raczej udaje, poruszając jedynie ustami – do bzdurnej ballady. Grana przez Dornana postać dramatycznie tarza się w piasku, w przesadzonych ruchach zrywa z siebie koszulę, uzupełniając układ o piruety i baletowe skoki. Niewykluczone, że to jedna z najzabawniejszych scen doby pandemii, niemal ze stuprocentową pewnością plasująca się gdzieś na podium.
Aktor, obsadzany najpierw jako grasujący po Belfaście morderca w serialu „Upadek” (2013-2016), a potem jako seksualny sadysta o pięćdziesięciu twarzach w kinowej trylogii opartej na niezwykle poczytnych powieściach erotycznych autorstwa E. L. James (kreacja Christiana Greya przyniosła mu dwie Złote Maliny), pojawia się tu w zgoła innej roli niż w dotychczasowej karierze, dając popis luzu, bezpretensjonalności, dystansu do samego siebie, a także wydobywając z błyskotliwego scenariusza Mumolo i Wiig co bardziej pozbawione sensu kąski.
Dokładnie takiego nastawienia potrzebuje widz, by docenić błazenadę zawartą w komedii „Barb i Star jadą do Vista Del Mar”; komedii w sam raz skrojonej pod dzisiejsze czasy, przesyconej pastelowymi barwami, delikatnymi sprośnościami, głupkowatością i niedorzecznością. To czysta, niczym nieskrępowana rozrywka. W sytuacjach kryzysowych kino zawsze potrafiło stanąć na wysokości zadania i dać spragnionej eskapizmu publiczności to, co konieczne, czego dobrym przykładem są brudne lata trzydzieste i okres ekonomicznej depresji, kiedy to X muza stała się Wielkim Pocieszycielem, a triumfy święciły screwballe o rozwydrzonych i piekielnie inteligentnych dziedziczkach oraz próbujących je usidlić reporterach, a przede wszystkim zaprzeczające grawitacji tany Freda Astaire’a z Ginger Rogers. Smuty na ekranach nie było – na godzinę lub dwie, a czasami nawet i więcej, jeśli wydarzenie składało się z kilku projekcji, posiłku i konkursu z nagrodami, widz przenosił się do świata bez trosk, gdzieś na drugą stronę tęczy, rozkoszując się spokojem i czerpiąc frajdę z oglądania ruchomych obrazów.
Zdaje się, że właśnie tę funkcję pełni współcześnie „Barb i Star jadą do Vista Del Mar”. Owszem, filmy poruszające ważkie problemy wciąż pozostają istotne, i to bardzo, ale potrzeba obcowania z czystą beztroską, zlepkiem przypadkowych epizodów dających ukojenie, kompletnym nonsensem, którego nie trzeba analizować na poważnie, jest rzeczą naturalną.