Wielka włoska uczta

Rezydujący od małego na Brooklynie Joe Scaravella (Vince Vaughn; znany między innymi z „Arkansas” Clarka Duke’a z 2020 roku) właśnie stracił matkę, w związku z czym wraca wspomnieniami do lat beztroskiego dzieciństwa, kiedy wraz z nią oraz swą babcią (pojawiające się w retrospekcjach Kate Eastman i Karen Giordano) spędzał mnóstwo czasu w kuchni, gotując – jak na potomków emigrantów z Italii przystało – typowo włoskie dania, które uświetniały gwarne spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Teraz, cztery dekady po tych wspólnych pichceniach, Joe – chcąc oddać hołd nieżyjącym już paniom – postanawia odtworzyć przygotowywane przez nie dania; te same, którymi zajadał się jako szczeniak.

Gdy najbliższe Joemu osoby – będący małżeństwem Bruno (Joe Manganiello) i Stella (Drea de Matteo) – zachęcają go do zainwestowania pieniędzy odziedziczonych po zmarłej w coś, co pozwoliłoby mu rozwinąć skrzydła, nawet przez myśl im nie przechodzi, że ten zdecyduje się kupić restaurację, i to nie w ich okręgu, a na Staten Island. Dlaczego akurat po drugiej stronie zatoki? Ponieważ na tamtejszy targ jeździł z najważniejszymi kobietami w swoim życiu.

Pomysł na knajpę jest banalnie prosty, podobnie skądinąd jak potrawy wywodzące się z Półwyspu Apenińskiego. Joe pragnie zbudować miejsce, w którym za serwowane jedzenie odpowiadać będą seniorki mające włoskie korzenie. W tym celu zatrudnia Robertę (Lorraine Bracco), przyjaciółkę domu Scaravellich, Antonellę (Brenda Vaccaro) – sąsiadkę Olivii (Linda Cardellini), swej sympatii z młodości – Teresę (Talia Shire), byłą siostrę zakonną, oraz fryzjerkę Gię (Susan Sarandon z filmu „Bez pożegnania” Rogera Michella z 2019 roku). Jak widać, żadne z nich profesjonalistki, a – zgodnie z koncepcją Joego – amatorki, w żyłach których płynie nie krew, lecz sok z pomidorów San Marzano. Typowe nonnas.

Tak oto powstaje Enoteca Maria, w którą Joe wkłada nie tylko calusieńki posiadany majątek, ale i serce. To jednak nie robi wrażenia ani na urzędnikach z nadzoru budowlanego, ani tym bardziej na niechętnym obcym Włochach, którzy od pokoleń zasiedlają Staten Island (warto nadmienić, iż w 2023 roku ta konkretna grupa etniczna stanowiła 25 procent ogółu wszystkich mieszkańców tej części Nowego Jorku, czyli mniej wprawdzie niż kilka dekad wcześniej, ale wciąż na tyle dużo, by dyktować warunki w okolicy).

Enoteca Maria istnieje naprawdę. Założył ją nie kto inny jak Joe Scaravella, a „Babcie” (2025) w reżyserii Stephena Chbosky’ego – który na koncie ma tak różne filmy jak „Charlie” (2012), „Cudowny chłopak” (2017) oraz „Drogi Evanie Hansenie” (2021) – to fabularna próba opowiedzenia historii wypływającego z miłości do gotowania sukcesu lokalu rozkręconego w 2007 roku. To kino, owszem, przewidywalne i sentymentalne, ale przy okazji pachnące świeżymi ziołami, nasączone intensywną czerwienią – kojarzącą się wszak z kolorem rośliny stanowiącej podstawę kuchni słonecznej Italii – a do tego wyrażające podziw dla tego, czym jest la famiglia. Metafory w tym przypadku da się mnożyć niemal w nieskończoność – pewne jest natomiast to, że to dzieło smakujące niczym najmilej zapamiętany obiad z przeszłości.

Idealizm Joego napotyka trudności – to jasne. Mężczyzna zderza się ze ścianą, ale jego potrzeba zaoferowania światu tego, co najlepsze we włoskiej sztuce kulinarnej, większa jest niż przeszkody, na które natrafia. To nic, że rzecz dzieje się w najbardziej konkurencyjnym mieście na kuli ziemskiej, zwłaszcza pod względem gastronomii. Protagonista jest zdeterminowany, by odnieść zwycięstwo (i – jak można wywnioskować z materiałów towarzyszących napisom końcowym – udaje mu się). Codziennie wsiada na pokład promu (a to oznacza, że nim z Brooklynu dotrze na Staten Island, musi zatrzymać się na Manhattanie) i – na wzór swych przodków przybywających do Stanów Zjednoczonych z Europy – mija Statuę Wolności, która trzymaną w dłoni pochodnią wskazuje mu drogę ku triumfowi. Joe walczy z przeciwnościami losu, na czele z rachunkami i nieprzychylnymi mu ludźmi, by karmić nowojorczyków i turystów zewsząd.

„Babcie” to przyjemny i pełen uroku utwór, na który w większości składają się same dobre składniki (gdzieniegdzie da się znaleźć elementy gorszej jakości, ale jeszcze nieprzeterminowane). Całość przypomina kino familijne rodem z lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych XX wieku (ci, którzy nie przepadają za wszędobylską w ostatnich latach ekranową nostalgią, nie będą raczej zadowoleni). Ogląda się to dobrze, także dzięki zabawnemu – świetnie rozpisanemu przez scenarzystkę Liz Maccie (prywatnie żonę Chbosky’ego i kobietę o włosko-amerykańskim rodowodzie) – mikrokonfliktowi pomiędzy pochodzącą z Bolonii Antonellą a córą Sycylii, czyli Robertą. „Przy stole się nie starzejmy” – pada tu raz po raz. W punkt. Al dente!

Recenzja filmu Babcie (Nonnas); reż. Stephen Chbosky; USA 2025; 114 minut