Niema Piętaszka
Sekwencja otwierająca „Asystentkę” (2019). Do wschodu słońca pozostało jeszcze kilka godzin. Zaspana bohaterka jedzie samochodem prowadzonym przez szofera z położonej na Queensie Astorii do manhattańskiej Tribeki. Auto skręca w Laight Street i zatrzymuje się przed jednym z budynków. Młoda kobieta wysiada i wchodzi do obiektu. To nie przypadek, że właśnie tam ulokowane jest biuro, w którym pracuje. Od Greenwich Street, gdzie swoją siedzibę miała firma należąca do Harveya Weinsteina, dzieli ją rzut kamieniem. Co prawda nazwisko niesławnego producenta, oskarżonego o molestowanie seksualne, nigdy w filmie nie pada, to jednak nietrudno się domyślić, że to w znacznej mierze wywołany przez niego skandal obyczajowy przyczynił się do powstania obrazu.
Jane (Julia Garner) jest świeżo upieczoną absolwentką prestiżowej uczelni, nie byle jakiej zresztą, bo mowa o Uniwersytecie Northwestern. Nie ma zbyt dużego doświadczenia; jest za to po kilku stażach, z czego ostatni, jak mówi, był nawet płatny. Marzy jej się produkowanie filmów, ale na razie musi jej wystarczyć stanowisko asystentki w nowojorskiej filii jednej z niezależnych wytwórni (nie ma znaczenia, czy to Miramax, czy nie). Dzień zaczyna przed wszystkimi, kończy zaś długo po nich. Jej obowiązki są szerokie: od parzenia kawy przez planowanie służbowych podróży po prowadzenie niewygodnych rozmów telefonicznych z żoną szefa. Na tym szczeblu ma robić wszystko – byle tylko ułatwić funkcjonowanie innym, ludziom postawionym wyżej od niej. Nie dość, że przerwę spędza na stojąco, zjadając kilka łyżek płatków śniadaniowych, to jeszcze zapomina o urodzinach ojca. Nie ma najmniejszych szans, by była szczęśliwa.
Rynek z kolei – pomimo niekomfortowych warunków pracy i jawnego wykorzystywania, także przez dzielących z nią pokój dwóch pozostałych sekretarzy, z nieco tylko dłuższą praktyką – każe jej myśleć, że złapała Pana Boga za nogi. Użycie tej frazy wcale nie jest bezpodstawne. Jej przełożony – i nie ma w tym żadnej przesady – uosabia figurę Wszechmogącego rodem ze Starego Testamentu, a zatem surowego i okrutnego, fizycznie nieobecnego, choć intensywnie odczuwalnego. Nikt nie wypowiada jego imienia – wszak zabrania tego jedno z przykazań! – ale wszyscy nieustannie o nim rozmawiają. Nie widać go ani przez sekundę, słychać za to doskonale – czy to zza drzwi prywatnego gabinetu, w którym jowialnie zabawia swoich gości, czy to w słuchawce telefonu, gdy dzwoni do tytułowej asystentki tylko po to, by dać jej reprymendę i zażądać pisemnych przeprosin. Panująca w biurze atmosfera, mówiąc oględnie, nie należy do najprzyjemniejszych.
Reżyserka Kitty Green, wcześniej dokumentalistka, przygląda się jednemu naprawdę długiemu dniowi z życia pracownicy prężnie rozwijającej się korporacji; pracownicy stresowanej, upokarzanej, a nawet zastraszanej. Sprawnie poprowadzona narracja pozornie zależna – oparta na stale obecnej na ekranie i filtrującej wydarzenia głównej bohaterce – czynią z filmu silnie zsubiektywizowaną opowieść o kulturze gwałtu. To, czego doświadcza Jane, jest horrorem, na poziomie formalnym potęgowanym przez klaustrofobiczne wnętrza i ciasne kadrowanie. Toksyczne środowisko, dalece odbiegające od powszechnie rozpoznawalnego wizerunku przyjaznej firmy niczym z reklamy czy ogłoszenia, sprawia, że nie sposób w nim oddychać. Duszące pomieszczenia kurczą się jeszcze bardziej wtedy, gdy mężczyźni, także ci na pozór niewinni, ograniczają przestrzeń i prywatność bohaterki, co rusz stając nad nią i zerkając w jej monitor.
To jednak nie jest kolejny identyczny dzień w pracy. Wiadomo, że coś jest na rzeczy już w chwili, gdy w jednej z pierwszych scen asystentka czyści kanapę w biurze szefa. Dlaczego to robi? Co stara się zatuszować? Skąd wziął się kolczyk, który niedługo potem znajduje na podłodze? Pytania się mnożą. Odpowiedzi na nie wydają się oczywiste, choć nigdy nie są podane bezpośrednio. Kiedy wytwórnia zatrudnia nową dziewczynę – młodą i atrakcyjną Siennę (Kristine Froseth), która do Nowego Jorku przyjeżdża prosto z odległego Boise w stanie Idaho! – a bohaterka dostaje zadanie zawiezienia jej do hotelu, sytuacja osiąga apogeum niezręczności, zwłaszcza że w tym samym czasie na kilka godzin znika szef. Cały personel wie, co jest grane, reakcję ograniczając do kilku niewybrednych żartów. Tylko Jane postanawia zgłosić sprawę.
Tu następuje długa, doskonale napisana, wyreżyserowana i zagrana – nie tylko przez Garner, ale również przez partnerującego jej Matthew Macfadyena – scena, w której Jane rozmawia z kierownikiem działu kadr. To jądro całego filmu. Zaniepokojona tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami, podejrzewająca przełożonego o nadużywanie władzy i molestowanie podwładnych, młoda kobieta relacjonuje swoje obawy (znowu: półsłówkami) mężczyźnie, który – jak się okazuje – sztukę manipulacji opanował do perfekcji, najpewniej już w przeszłości zamiatając podobne tematy pod dywan. Zamiast pomóc jednostce, lepiej ratować dobre i narażone na szwank imię firmy. Na domiar złego człowiek, któremu skarży się Jane, traktuje ją szalenie protekcjonalnie, jednocześnie mydląc jej oczy deklaracjami, że oto świat potrzebuje więcej kobiet na najwyższych stanowiskach. Nie warto więc przekreślać całej kariery z powodu jakiejś błahostki – upragniona posada producentki czai się tuż za rogiem. To niezwykle wymowny moment – dziewczyna zdobywająca się na odwagę przemawia w obronie potencjalnie krzywdzonej osoby, lecz nie zostaje wysłuchana. Jakby tego było mało, na odchodne słyszy, by się nie przejmowała, ponieważ nie jest w typie pryncypała.
Zmowa milczenia trwa – kobietom knebluje się usta i pozbawia głosu w rządzonym przez mężczyzn środowisku. Głośniejsze od bohaterki są tu dźwięki skanerów i drukarek, telefonów i mikrofalówek, ekspresów do kawy i nadjeżdżających wind, mieszające się z przerażającą i niewyobrażalną ciszą. W tym kontraście tkwi jednak siła filmu Green – to paradoksalnie najgłośniejszy obraz skupiający się wokół tematyki #MeToo. Niewiele zostaje tu wyrażone wprost. Najczęściej są to tylko podteksty i przeczucia. Właśnie ich, jak przekonuje reżyserka, nie należy lekceważyć.