Walczący z bykami
Eddie Cantor był jednym z największych gwiazdorów brudnej dekady. Ten urodzony w 1892 roku i wychowany przez babcię w wielkomiejskim sztetlu – mowa o zamieszkiwanej głównie przez Żydów nowojorskiej dzielnicy Lower East Side – potomek rosyjskich imigrantów zarabiał w pewnym momencie, jak donosiła polska prasa międzywojenna, 10 tysięcy dolarów za godzinny występ w radiu (i to w epoce, gdy większość społeczeństwa dogorywała, a hamburger – dla porównania – kosztował 10 centów). Przygodę z show-biznesem zaczynał jako nastolatek, za napiwki śpiewając w knajpach na Coney Island. Stamtąd trafił do wodewilu, gdzie występował cały usmarowany na czarno, stając się czołowym wykonawcą w rasistowskim makijażu typu blackface. Zauważony przez wpływowego impresaria Florenza Ziegfelda awansował na Broadway, na deskach którego grywał – u boku Fanny Brice czy Willa Rogersa – w słynnych i oszałamiających przepychem rewiach. W 1923 roku, przekroczywszy trzydziestkę, otrzymał główną rolę w „Kid Boots”, ale to za sprawą widowiska „Whoopee!” (1928) okrzyknięto go mianem najmodniejszego wesołka swoich czasów, którego „każdy dowcip wywołuje huragany śmiechu”. Kolejnym krokiem w karierze musiała być przeprowadzka do Hollywood.
Do Fabryki Snów ściągnął go niezależny producent Samuel Goldwyn, który miał plan, by w dwupasmowym Technicolorze zrealizować kinową wersję „Whoopee!”, nad Wisłą graną pod tytułem „Byczo jest!” (reż. Thornton Freeland, 1930). Wprawdzie to nie najlepszy film, ale za to zdecydowany zwycięzca – przynajmniej na jankeskim rynku – jeśli chodzi o wpływy z kas. Nic dziwnego, że Goldwyn postanowił kuć żelazo, póki gorące, niemal natychmiast kierując Cantora do następnego przedsięwzięcia, czyli „Precz z kryzysem” (reż. A. Edward Sutherland, 1931). Obraz, tym razem utrwalony na taśmie panchromatycznej, znowu przyniósł mogułowi krocie oraz pozwolił na nakręcenie jeszcze jednego dzieła. Padło na projekt zaproponowany przez samego Cantora, a mianowicie „Urwisa z Hiszpanii” (reż. Leo McCarey, 1932), inspirowanego postacią Sidneya Franklina (nie mylić z reżyserem „Życia prywatnego” z 1931 roku!), przyjaciela komika z dzieciństwa, który opuścił USA, by wykształcić się na artystę, a został matadorem.
Przyłapawszy Eddiego (Cantor) i Ricardo (Robert Young) na harcach w żeńskim akademiku, uczelnia wydala ich ze szkoły, w związku z czym panowie decydują się na wyjazd do Meksyku. Przyjemna podróż ewoluuje nieoczekiwanie w ucieczkę. Zbieg okoliczności sprawia bowiem, że policja bierze Eddiego za członka gangu, który obrabował bank. Mężczyzna musi czmychać za granicę, gdzie Ricardo, chcąc chronić kumpla przed ściągającym go detektywem Crawfordem (Robert Emmett O’Connor), wymyśla mu nową tożsamość i wmawia wszystkim, iż ten jest osławionym toreadorem. Eddie, w zamian za uratowanie jego skóry, postanawia porwać Anitę (Ruth Hall), ukochaną Ricardo, której ojciec (Noah Beery; brat Wallace’a) chce wydać za Pancho (John Miljan). Sęk w tym, że chłopaczyna, nie wiedząc, jak dziewczę wygląda, myli ją z Rosalie (urodzona w Warszawie pod zaborami Lyda Roberti). Crawford tymczasem nalega, by zorganizować walkę, w trakcie której podejrzany o kradzież udowodni, że jest zapaśnikiem. Corrida faktycznie się odbywa. Eddie – jakimś cudem pokonawszy byka – unika odsiadki i oświadcza się Rosalie. Ojciec Anity błogosławi zaś swej córce i Ricardo.
McCarey, który uprzednio pod egidą studia Hala Roacha zrobił szereg krótkometrażówek z Flipem i Flapem, a w czwartą dekadę XX wieku wszedł utworem „Wyspa zatopionych serc” (1930) z Jeanette MacDonald, stworzył „Urwisa z Hiszpanii” za ponad milion dolarów (pożyczonych od Bank of America). I choć film był hitem, to nie udało mu się dogonić wyników wyśrubowanych przez „Precz z kryzysem” (spora w tym zasługa samego Goldwyna, który zniechęcił do siebie widownię, podnosząc ceny biletów na seanse w nowojorskich kinach do kwoty – uwaga – 2 dolarów i 20 centów, co stanowiło prawie siedmiokrotną przebitkę względem standardowego kosztu wejściówki). To zresztą dość przeciętne dzieło, chwalone jednakże pod niebiosa zarówno przez krytyków amerykańskich, jak i polskich. Ci drudzy donosili po projekcji, że to „doskonała komedia muzyczna”, co prawda pozbawiona „jakiejś interesującej akcji” czy „subtelności i delikatnych, wytwornych reżyserskich chwytów”, ale za to „dająca strawę dla oczu i ucha”.
I rzeczywiście, jeśli chodzi o warstwę audiowizualną, to „Urwis z Hiszpanii” wypada pierwszorzędnie, zwłaszcza w sekwencjach, do których choreografię – posiłkując się ilustracją skomponowaną przez Alfredą Newmana oraz piosenkami Harry’ego Ruby’ego i Berta Kalmara – ułożył Busby Berkeley. Jego wpływ na kształt całości czuć tu wyraźnie. By się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na samo otwarcie (to rozgrywające się w akademiku), w którym dziesiątki dziewcząt (tak zwane Goldwyn Girls, a wśród nich Betty Grable, Paulette Goddard i Jane Wyman) tańczą do kalejdoskopowego i perfekcyjnie zsynchronizowanego układu – chwytanego i z góry, i z dołu, i pod każdym innym kątem – wskakują, jak w efekcie domino, do basenu, a następnie tworzą przy pomocy własnych ciał serię figur geometrycznych. Dla Berkeleya – który nad „Urwisem w Hiszpanii” pracował, gdy zmarł wspominany Ziegfeld, co postrzegać można jako symboliczną zmianę warty – było to dopiero preludium: już wkrótce sam miał stanąć za kamerą, rewolucjonizując filmowy musical.
Urwis z Hiszpanii (1932)
The Kid from Spain
SAMUEL GOLDWYN PRODUCTIONS ● Reżyseria: Leo McCarey ● Scenariusz: William Anthony McGuire, Bert Kalmar i Harry Ruby ● Wykonawcy: Eddie Cantor, Lyda Roberti, Robert Young, Ruth Hall, John Miljan, Noah Beery, J. Carrol Naish i Robert Emmett O’Connor.
📅 17 listopada 1932 roku ● 96 minut