Grzech i zbawienie

Budżet opiewający na kwotę prawie 0,7 miliona dolarów. Ponad 250 kilometrów taśmy. Przeszło siedem i pół tysiąca statystów. Setki ozdób, strojów i rekwizytów. Kilkadziesiąt zwierząt, w tym tygrysy, byki, krokodyle, niedźwiedzie i lwy. To „Pod znakiem Krzyża” (1932) – monumentalne dzieło Cecila B. DeMille’a, znane też jako „W cieniu Krzyża” – w liczbach. Peplum co się zowie, czyli kino miecza i sandałów, którego anegdotę – rozgrywającą się w starożytności i opowiadającą o bohaterach w togach, wyuzdanych zabawach, prześladowaniach pierwszych chrześcijan, rozszarpywanych następnie przez dzikie bestie, a także o zdradach knutych w pałacu cezara – zainspirowały zarówno Biblia oraz dzieje Imperium Rzymskiego, jak i wyrastające z antyku legendy, nieznajdujące żadnego pokrycia w rzeczywistości, ale za to opłacające się hollywoodzkim mogułom, nic sobie nierobiącym z rzetelnej rekonstrukcji wydarzeń z przeszłości. Utwór, oparty na sztuce Wilsona Barretta z 1895 roku (wystawionej premierowo w czasie, gdy w nadwiślańskiej prasie zaczęto publikować „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza, inną historię zakazanej miłości dziejącą się za panowania Nerona), był najwcześniejszym tak ogromnym widowiskiem filmowym ery dźwiękowej, zrealizowanym z rozmachem większym niż dwa dawniejsze obrazy DeMille’a nawiązujące do Starego i Nowego Testamentu, a mianowicie „Dziesięcioro przykazań” (1923) oraz „Król królów” (1927). Całość przekroczyła na dodatek oczekiwania producentów z Paramount Pictures, zarabiając około 3 milionów dolarów, co na tak newralgicznym etapie ekonomicznej depresji, jakim był sezon AD 1932, uchodziło za wynik godny pozazdroszczenia. Sam reżyser nie mógł być skądinąd szczęśliwszy, zwłaszcza że w brudną dekadę wszedł przedsięwzięciami – mowa o powstałych dla wytwórni MGM „Madam Satan” (1930) i „Mężu Indianki” (1931) – które okazały się finansowymi fiaskami.

Rzym płonie. Odpowiedzialny za jego podpalenie Neron (Charles Laughton), przekonany do pomysłu podrzuconego mu przez dowódcę pretorianów Tygellinusa (Ian Keith), winą za wzniecenie pożaru obarcza chrześcijan. Wśród nich jest Mercia (Elissa Landi), wyznawczyni Jezusa z Nazaretu zatrzymana przez lokalne wojska. Młodą kobietę uwalnia sam Marek Superbus (Fredric March), prefekt Wiecznego Miasta, który, zwabiony pięknem niewiasty, zakochuje się w niej. O miłości, jaką mężczyzna pała do innowierczyni, dowiaduje się Poppea (Claudette Colbert), zadurzona w nim żona Nerona. Tygellinus zachęca władcę do ukarania niewykonującego rozkazów Marka, ale pragnąca zemsty cesarzowa wpada na plan zakładający pozbycie się Mercii. Dziewczyna, nie wyrzekłszy się Chrystusa, zostaje skazana na pożarcie przez lwy. Gdy jej pobratymcy giną w katuszach na arenie – ku uciesze zgromadzonej na widowni gawiedzi – Marek nawraca się i wraz z Mercią oczekuje nie tyle na śmierć, co na światłość wiekuistą.

Choć nominalnie „Pod znakiem Krzyża” jest filmem biblijnym, to – jak zwykle w przypadku DeMille’a – sacrum ustępuje w nim miejsca profanum. Reżyser, pełnymi garściami czerpiąc z niedoskonałości, jakimi charakteryzowała się cenzura w epoce przedkodeksowej, stworzył epos o szalonym imperatorze, jego lubieżnej żonie i rozdartym wewnętrznie podwładnym pragnącym cnotliwej chrześcijanki. W jego centrum postawił zaś grzech. Seksualne rozpasanie aż wylewa się z kadru, o czym świadczą nade wszystko dwa momenty. Pierwszy to scena kąpieli Poppei w kozim mleku. Niby nic takiego, gdyby nie fakt, iż grana przez Colbert bohaterka jest naga, co widać, nomen omen, gołym okiem. Niewykluczone zresztą, że to właśnie za sprawą serii klatek, na których uwieczniono ledwo przykryte pianą ciało aktorki, dość przeciętny utwór DeMille’a należy obecnie do najpopularniejszych w dorobku twórcy. Nic też dziwnego, że określano go mianem „reżysera, który wprowadził na ekrany wannę”.

Drugi natomiast to skandalizująca sekwencja orgii, w trakcie której Bogu ducha winną Mercię wodzi na pokuszenie rozpustna Ancaria (Joyzelle Joyner), wijąc się wokół niej w homoerotycznym tańcu, zderzanym – jakby wciąż niewystarczająco przekroczono granicę dobrego smaku – z modłami wznoszonymi przez chrześcijan. Jeśli dodać do tego pełen okrucieństwa finał, w którym żądne chleba i igrzysk pospólstwo dostaje szansę oglądania rozrywki obejmującej, ot, choćby, słonie miażdżące ludzkie kręgosłupy, to daje to w sumie dzieło niemal do cna przesiąknięte zepsuciem. Niemal, bo zwieńczone kaznodziejską puentą. Pięknie podsumował „Pod znakiem Krzyża” recenzent „Kurjera Polskiego” – był to prawdopodobnie Jerzy Toeplitz – porównując film do salonowego dramatu o miłości i nienawiści, tyle że na tle odmiennych dekoracji, w którym Poppea jest wampem, Mercia – niewinną dziewczyną, Tygellinus – złoczyńcą, a Marek – heroicznym amantem.

Abstrahując od tego, o czym „Pod znakiem Krzyża” jest, warto zwrócić uwagę, w jaki sposób o tym opowiada, a robi to bez wątpienia mistrzowsko. DeMille, showman, jakich mało w ówczesnym Hollywood, utrwalił na celuloidzie fresk imponujący skalą, scenograficznym i kostiumograficznym bogactwem (pieczę nad oboma tymi aspektami, których fizyczny ciężar czuć podczas seansu, sprawował nie kto inny jak Mitchell Leisen) oraz doskonale wprawioną w ruch kamerą (odpowiedzialny za fotografię Karl Struss doczekał się nominacji do Oscara, ale statuetkę sprzed nosa sprzątnął mu Charles Lang, nagrodzony za „Pożegnanie z bronią” Franka Borzage’a z 1932 roku). Film wygląda znakomicie, dzięki czemu nieco nachalna symbolika (vide: cienie krucyfiksów padające na bohaterów) nie drażni, a paradoksalnie wzmacnia przekaz.

Pod znakiem Krzyża (1932)

The Sign of the Cross

Paramount Pictures ● Reżyseria: Cecil B. DeMille ● Scenariusz: Waldemar Young i Sidney Buchman ● Wykonawcy: Fredric March, Elissa Landi, Claudette Colbert, Charles Laughton i Ian Keith.

📅 30 listopada 1932 roku ● 125 minut