Sprawiedliwość na sprzedaż

Amerykanie, zwłaszcza nowojorczycy, nie byli raczej zaskoczeni historią opowiedzianą w znakomitych „Nocnych sądach” (1932) W. S. Van Dyke’a (tym zaś, co mogło wprawić ich w spore zdziwienie, był fakt, że film powstał nie w specjalizującej się w podobnych zagadnieniach wytwórni Warner Bros., a pod auspicjami wyrafinowanego Metro-Goldwyn-Mayer). O tej sprawie gazety rozpisywały się co najmniej od roku. Jeden z sędziów, posądzając kobiety o nieprzyzwoitość, nasyłał na nie policję obyczajową, która następnie przyprowadzała zbrukane damy, najczęściej absolutnie niewinne, bezpośrednio przed wymiar sprawiedliwości, przezeń, rzecz jasna, reprezentowany. Ugadany z lokalnymi gangsterami inkwizytor wydawał błyskawiczny wyrok: więzienie lub grzywna. Skompromitowane panie, chcąc wykaraskać się z tarapatów i uniknąć odsiadki, wybierały to drugie. Nie mając natomiast pieniędzy, zapożyczały się u obecnych na sali bandziorów, którzy wprawdzie oferowali im pomoc, ale bynajmniej nie za darmo – mafiosi zmuszali je, i to skutecznie, do prostytucji.

Obraz Van Dyke’a (wtedy świeżo po realizacji „Człowieka małpy”, również z 1932 roku), oparty na niewyprodukowanej sztuce Marka Hellingera i Charlesa Beahana, którzy inspirowali się sensacyjnymi nagłówkami prasowymi, pełnymi garściami czerpie z wydarzeń znanych czytelnikom, kreśląc jedną z najbardziej zatrważających anegdot w dziejach kina przedkodeksowego. Oto poczynaniom skorumpowanego sędziego Andrew Moffetta (Walter Huston; jakże inny niż chwilę później w „Szaleństwie amerykańskim” Franka Capry z 1932 roku) przygląda się jego kolega po fachu nazwiskiem Osgood (Lewis Stone). Moffett, świadom tego, że coś się święci, wręcza swej kochance Lil (Noel Francis) obciążające go papiery i każe jej przenieść się z apartamentu przy Park Avenue do czynszówki w tańszej dzielnicy. Lil wprowadza się do lokalu przylegającego do mieszkania państwa Thomasów. Taksówkarz Mike (Phillips Holmes) i jego żona Mary (Anita Page) są bodaj najszczęśliwszymi małżonkami w Wielkim Jabłku, a od jakiegoś czasu również dumnymi rodzicami.

Gdy któregoś dnia Moffett, odwiedzając utrzymankę, zauważa Mary rozmawiającą z prywatnym detektywem, prosi Lil, by poszła wypytać kobietę o szczegóły pogawędki. Okazuje się, że Mary wpadła na szpicla przypadkowo. Temat można by zamknąć, gdyby nie to, że Lil upuszcza u sąsiadki newralgiczne dokumenty. Andrew, dmuchając na zimne, wysyła do pani Thomas, oczywiście pod nieobecność Mike’a, obcego mężczyznę, który robi scenę na całą kamienicę, twierdząc, że Mary zaprosiła go do domu, by uprawiać nierząd. Na miejsce przybywa policja, która aresztuje Mary i stawia ją przed nocnym sądem Moffetta. Ten skazuje ją na pół roku w zakładzie penitencjarnym, mimo iż ona – zachęcona do tego przez szemranego adwokata (John Miljan) – przyznała się do zarzucanych jej czynów.

Po powrocie z roboty Mike nie może ogarnąć umysłem tego, co się stało. Konfrontuje się z Moffettem, który – na domiar złego – odbiera mu prawa do opieki nad dzieckiem. Spotkawszy się z Mary, Thomas wierzy w jej niewinność i postanawia działać na własną rękę. Moffett wynajmuje bandziorów do pozbycia się Mike’a. Ten, pobity, ale wciąż żywy, wymyka się napastnikom i porywa sędziego, którego torturuje w swoim mieszkaniu, a potem dostarcza go prokuraturze. Oskarżyciele tymczasem stawiają Moffettowi zarzuty za zabicie zamordowanego minionej nocy Osgooda. Andrew, licząc na to, że Mike zapewni mu alibi, wyśpiewuje wszystko, co zrobił Mary. Thomas potwierdza jego wersję, dzięki czemu Moffett zostaje oczyszczony, ale nie unika bynajmniej kary za korupcję i wrabianie uczciwych dziewcząt w prostytucję. Dostaje dziesięć lat, a wraz z nim do paki idą Lil oraz ludzie, z którymi współpracował.

Nie ma co ukrywać – to jeden z najbardziej satysfakcjonujących finałów w kinie lat trzydziestych, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę horror serwowany uprzednio przez Van Dyke’a zarówno swoim bohaterom, jak i odbiorcy. Sprawiedliwość wymierzona, zło ukarane, dobro wynagrodzone. Szczęśliwe zakończenie stanowi rewers monety, na awersie której znajduje się systemowa wręcz demoralizacja oraz wynikające z niej bezpośrednio łapówkarstwo. Moffett jest zepsuty do szpiku kości. To nikczemnik, w którym nie ma za grosz empatii. Swoje wysokie stanowisko wykorzystuje, by dorobić się na krzywdzie tych, których losy zupełnie go nie interesują. Tytułowe nocne sądy, charakterystyczne dla Stanów Zjednoczonych instytucje, usiane klientami takimi jak – zgodnie z doniesieniami polskiego brukowca „Dobry Wieczór! Kurjer Czerwony” z 29 stycznia 1934 roku – „pijacy, natarczywe czy awanturnicze prostytutki, szoferzy, którym wydarzył się wypadek przejechania czy zderzenia, włóczęgi rozmaitego rodzaju, przekupnie bez patentów, żebracy”, ale i – na co wskazuje Van Dyke – osoby z nizin wmanewrowane w bagno przez uprzywilejowaną elitę, jawią się tu jako bastion degrengolady. Reżyser obnaża piramidę występku, wikłając w tę kafkowską sytuację zwykłych ludzi, zakochanych w sobie, wychowujących potomstwo i uczciwie zarabiających na życie, którym – jak wnet się okazuje – wilkiem są nie tylko ci ze szczytu hierarchii, ale także równi im sąsiedzi: wścibscy, plotkujący, bez kozery dolewający oliwy do ognia. Umoczeni są zatem wszyscy, a – jakby tego było mało – jeden z niewielu sprawiedliwych, czyli sędzia Osgood, umiera mniej więcej w połowie intrygi. Ameryka doby ekonomicznej depresji to zgniły świat, z którego – jak przekonuje Van Dyke – jest wyjście.

Nocne sądy (1932)

Night Court

MGM ● Reżyseria: W. S. Van Dyke ● Scenariusz: Bayard Veiller i Lenore Coffee ● Wykonawcy: Phillips Holmes, Walter Huston, Anita Page, Lewis Stone, Mary Carlisle, John Miljan, Jean Hersholt, Tully Marshall i Noel Francis.

📅 4 czerwca 1932 roku ● 92 minuty