Klątwa faraona

Świat oszalał na punkcie starożytnego Egiptu, gdy w 1922 roku w Dolinie Królów odkryto niemal nienaruszony grobowiec Tutanchamona. By dodatkowo podsycić zainteresowanie opinii publicznej tym wydarzeniem, ówczesne redakcje prześcigały się w publikowaniu sensacyjnych informacji na temat klątwy faraona mającej ciążyć rzekomo na tych, którzy zbezcześcili miejsce wiecznego spoczynku władcy, za karę umierających w zagadkowych okolicznościach. Gorączkę, jaka ogarnęła społeczeństwo, postanowiło, rzecz jasna, spieniężyć Hollywood, a właściwie studio Universal Pictures. Stojący na jego czele Carl Laemmle Junior zdecydował się kuć żelazo, póki gorące, zwłaszcza że koniunktura mu sprzyjała, o czym moguł przekonał się, wypuszczając uprzednio dwa inne filmy, które na łamach polskiej prasy międzywojennej określano „niesamowitkami”, a mianowicie „Draculę” Toda Browninga i „Frankensteina” Jamesa Whale’a, oba z 1931 roku.

Producent zlecił Richardowi Schayerowi, wyjątkowo płodnemu scenarzyście, odnalezienie materiału literackiego, na którym można by oprzeć film o tematyce egipskiej. I choć książek tego typu nie brakowało – na co wskazuje zresztą Paula Guran w encyklopedii „Icons of Horror and the Supernatural” pod redakcją Sunanda Tryambaka Joshiego – Schayer i pisarka Nina Wilcox Putnam przygotowali własny szkic, który następnie, po zaakceptowaniu przez Laemmle, trafił w ręce pracującego przy dawniejszych horrorach Universalu Johna L. Balderstona. Ten, usunąwszy, zmieniwszy lub dodawszy to i owo, oddał szefowi gotowy skrypt. Na stanowisko reżysera wybrano Karla Freunda, wielkiego mistrza obrazu w kinie weimarskim (to on w innowacyjny sposób sfotografował „Portiera z hotelu Atlantic” Friedricha Wilhelma Murnaua z 1924 roku). Autor zdjęć do szeregu utworów Universalu – w tym między innymi do wspomnianego już „Draculi” – przybył do Hollywood pod koniec lat dwudziestych. „Mumia” (1932) była jego debiutem w nowej roli, sfinalizowanym przed terminem za niecałe 200 tysięcy dolarów, i do dziś pozostaje najbardziej znanym filmem przezeń zrealizowanym.

Egipt, rok 1921. Uczestnicy zorganizowanej przez sir Josepha Whemple’a (Arthur Byron) brytyjskiej ekspedycji naukowej znajdują sarkofag ze szczątkami kapłana Imhotepa (Boris Karloff), którego przed blisko czterema mileniami pogrzebano żywcem za próbę odrodzenia swej ukochanej, księżniczki Anchesenamon. Odczytawszy na głos treść Zwoju Thota, mężczyźni ożywiają mumię Imhotepa, który ucieka i rozpoczyna poszukiwania reinkarnacji wybranki.

Dziesięć lat później Imhotep, przyjąwszy po ekshumacji imię Ardeth Bey, wskazuje Whemple’owi i jego synowi Frankowi (David Manners), obszar, na którym pochowano Anchesenamon. Archeolodzy odkopują mogiłę, a to, co w niej znajdują – łącznie z zabalsamowanymi zwłokami kobiety – przekazują kairskiemu muzeum. Ardeth Bey, wierząc, że ponownym wcieleniem jego lubej jest Helen (Zita Johann) – partnerka Franka, w której żyłach płynie egipska krew – porywa niewiastę, by ją zabić i zmumifikować, a następnie wskrzesić i uczynić swą narzeczoną. Spaliwszy Anchesenamon, już ma wziąć się za opętaną Helen, gdy ta przypomina sobie, kim jest. Dziewczyna modli się do bogini Izydy, która interweniuje, niszcząc Zwój Thota i obracając Imhotepa w proch.

Dzieło Freunda nie było bynajmniej pierwszym filmem o mumiach – za bodaj najwcześniejszy amerykański projekt osnuty wokół tej kwestii uchodzi krótkometrażówka „When Soul Meets Soul” (reż. Norman McDonald, 1913) – ale pewne jest, że to wytwór wręcz kanoniczny, mający niebagatelny wpływ na wszystkie późniejsze przedsięwzięcia powstające w obrębie konwencji (a tych – trzeba przyznać – było całkiem sporo: od serii kontynuacji tworzonych w latach czterdziestych pod egidą Universalu przez horrory wytwórni Hammer aż po współczesne franczyzy, najpierw tę kasową, z Brendanem Fraserem, a potem tę nieudaną i ostatecznie porzuconą, z Tomem Cruise’em). Spora w tym zasługa odtwórcy głównej roli, a zatem Borisa Karloffa (niegdyś oznaczonego w czołówce znakiem zapytania, tu nad tytułem, a w materiałach promocyjnych nazywanego wprost Niesamowitym), w którym publiczność brudnej dekady upatrywała następcy Lona Chaneya. O ile jednak szalenie popularny w epoce niemej człowiek o tysiącu twarzach osobiście wykonywał maski do swych najsłynniejszych ról, o tyle Karloff musiał się posiłkować geniuszem charakteryzatora Jacka Pierce’a, który przez bite osiem godzin nakładał na ciało aktora kolejne warstwy makijażu, tworząc ikoniczny wizerunek Mumii, porównywany skądinąd do jego wcześniejszego wytworu, a mianowicie oblicza Potwora z „Frankensteina”.

Freund wyreżyserował film o wielkim rozmachu, pełen napięcia oraz – jak donosił „Kurjer Poranny” tuż po nadwiślańskiej premierze w marcu 1933 roku (co ciekawe, w USA „Mumię” wyświetlano w okresie bożonarodzeniowym) – „gęsto zasiany trupami i tajemniczymi zjawiskami”. Jest w tej opowieści wyraźny rys tragiczny – wszak w jej centrum stoi nieszczęśnik skazany na śmierć za świętokradztwo, jakiego dopuścił się w imię miłości, który nadal, po upływie tysiącleci, próbuje odzyskać utraconą flamę – ale też kolonialny, obecny już choćby w „Masce Fu Manchu” (reż. Charles Brabin, 1932), uwypuklający dość protekcjonalny stosunek szeroko pojętego Zachodu do historii i osiągnięć kultur zamieszkujących podbite terytoria. Wprawdzie zakrawa to na paradoks, ale pod tym względem „Mumia” – należy powiedzieć otwarcie – trochę się zestarzała.

Mumia (1932)

The Mummy

UNIVERSAL PICTURES ● Reżyseria: Karl Freund ● Scenariusz: John L. Balderston ● Wykonawcy: Boris Karloff, Zita Johann, David Manners, Edward van Sloan i Arthur Byron.

📅 22 grudnia 1932 roku ● 73 minuty