Krawiec w zamku
Paryski krawiec Moryś* (Maurice Chevalier) udaje się na francuską prowincję, by wyegzekwować długi, jakimi obciążony jest w jego zakładzie wicehrabia Gilbert de Varèze (Charles Ruggles). Tam okazuje się, że arystokrata, któremu kurek z pieniędzmi zakręcił surowy wuj – książę d’Artelines (C. Aubrey Smith) – nie ma jak uregulować zaległych rachunków, w związku z czym postanawia grać na zwłokę. Przedstawia Morysia dworzanom jako barona, który wnet wzbudza zainteresowanie: hrabinie Walentynie (Myrna Loy) wpada w oko, z kolei hrabiemu de Savignac (Charles Butterworth) wydaje się podejrzany. Krojczy zakochuje się w księżniczce Żanetce* (Jeanette MacDonald), która – dowiedziawszy się, że w jego żyłach płynie błękitna krew – odwzajemnia uczucie. Sęk w tym, że prawda wychodzi na jaw. Zszokowana Żanetka odsyła prostego odziennika do domu, lecz zaraz potem – wsłuchawszy się w głos serca – pędzi za nim konno, by go odzyskać. Stając na torach, zatrzymuje pociąg, którym jedzie Moryś, a następnie wpada w jego ramiona.
Spór, w jaki Ernst Lubitsch uwikłał się z George’em Cukorem na planie „Jednej godziny z tobą” (1932), sprawił, że reżyser – mając do poprawienia robotę spapraną jego zdaniem przez kolegę – musiał zapomnieć o projekcie, na który ostrzył sobie zęby. Zapominać nie zamierzało natomiast szefostwo Paramountu, zwłaszcza że wpływy ze sprzedaży biletów malały, a dwie gwiazdy wytwórni – Jeanette MacDonald i Maurice Chevalier – pobierały wysokie pensje, rzadko występując przed kamerą. Producenci, i tak już posiadając prawa do ekranizacji datowanej na rok 1924 sztuki „Le Tailleur au château” Paula Armonta i Léopolda Marchanda (w Polsce wystawianej jako „Krawiec w zamku”), realizację pomysłu, zatytułowanego „Kochaj mnie dziś” (1932), scedowali na Roubena Mamouliana, twórcę mającego wtedy na koncie trzy zaledwie filmy, ale za to wszystkie co najmniej dobre (mowa o „Aplauzie” z 1929 roku, a także „Wielkomiejskich ulicach” oraz „Doktorze Jekyllu i panu Hydzie”, obu z 1931 roku). Mamoulian, po dość mrocznych opowieściach, skierował swe kroki w inną stronę, a więc ku komedii muzycznej, od razu rewolucjonizując gatunek.
Reżyser ściągnął do Hollywood broadwayowskich wyjadaczy – kompozytora Richarda Rodgersa i tekściarza Lorenza Harta – zlecając im napisanie piosenek w oparciu o trzyaktówkę Armonta i Marchanda. Zarówno muzyka, jak i słowa poszczególnych utworów miały korespondować z anegdotą i zaludniającymi ją postaciami. Dopiero potem, gdy Rodgers i Hart zrobili swoje, Mamoulian dał zielone światło scenarzystom, których praca polegała na rozwinięciu akcji w odniesieniu do gotowych kawałków. Rezultat przerósł najśmielsze oczekiwania. Powstał musical, w którym piosenki ściśle zintegrowano z narracją i dramaturgią, i to do tego wręcz stopnia, że część z nich, zręcznie wpleciona w dialogi, zastępuje wypowiedzi bohaterów. Nie jest to bynajmniej pierwszy tego typu film – Tomasz Kłys wskazuje na przykład na niemieckich „Trzech przyjaciół” (reż. Wilhelm Thiele, 1930) – ale nie o hierarchizowanie w tym przypadku chodzi. Nie ulega bowiem wątpliwości, że śpiew u Mamouliana, w przeciwieństwie do wielu wcześniejszych operetek – nawet Lubitscha – w których pełnił on funkcję interludium lub dekoracji, katalizuje przebieg fabuły i charakteryzuje protagonistów.
Mamoulian osiągnął techniczną perfekcję zwłaszcza w otwierającej sekwencji. Całość zaczyna się na ulicy (niczym u René Claira). Oto stolica Francji budzi się do życia w rytm dźwięków wydawanych przez jej mieszkańców: dozorczyni zamiatającej chodnik, szewców stukających młotkami, kierowcy trąbiącego klaksonem. Kilka taktów trzeba, by ze snu wyrwać, nomen omen, pieśniarza Paryża (w 1929 roku Chevalier zagrał w filmie Richarda Wallace’a pod takim właśnie tytułem), który wnet przyłącza się do stołecznego koncertu, wykonując jeden ze standardów lat trzydziestych: „Isn’t It Romantic?”. I, należy rzec, nie jest to byle jakie wykonanie. Rozpoczęty przez Morysia utwór odbywa bowiem podróż w czasie i przestrzeni, stając się w gruncie rzeczy prekursorem późniejszych wideoklipów. Niosącą się z warsztatu melodię podchwytują, niczym w sztafecie, klient krawca, mijany przezeń taksówkarz, wieziony taryfą pasażer i współtowarzyszący mu w dalszej jeździe pociągiem żołnierze. W końcu kompozycja dociera do sypialni Żanetki, która również ją śpiewa, ale w aranżacji innej od tej wyjściowej.
Już to wystarczy, by „Kochaj mnie dziś” okrzyknąć mianem sensacji, co zresztą polska prasa międzywojenna czyniła, donosząc entuzjastycznie, że to kino „dalece odbiegające od szablonu operetek dotychczas oglądanych”. Niemniej jednak film nie przyniósł zysku. Niedogadujący się z ekipą i obsadą Mamoulian, który aż nazbyt poważnie traktował powierzone mu przez Paramount zadanie („Mieliśmy kręcić komedię, a przez grobową atmosferę, jaką budujesz na planie, jest to właściwie niemożliwe” – powiedziała reżyserowi MacDonald), znacząco przekroczył budżet i podpadł cenzorom z Biura Haysa. I choć na próżno szukać tu seksu rodem z dzieł Lubitscha (vide: „Uśmiechnięty porucznik” z 1931 roku), to jednak urzędnikom nie spodobało się to i owo, w związku z czym zarządzili cięcia. Na szczęście kazali usunąć, choć planowali, Myrny Loy, która wreszcie – wypożyczona z MGM po serii ról modliszek – ujawniła widowni swój komiczny talent.
Kochaj mnie dziś (1932)
Love Me Tonight
PARAMOUNT PICTURES ● Reżyseria: Rouben Mamoulian ● Scenariusz: Samuel Hoffenstein, Waldemar Young i George Marion Jr. ● Wykonawcy: Maurice Chevalier, Jeanette MacDonald, Charles Ruggles, Charles Butterworth, Myrna Loy i C. Aubrey Smith.
📅 26 sierpnia 1932 roku ● 104 minuty
1 Morysiem i Żanetką nazywano w polskiej prasie międzywojennej Chevaliera i MacDonald.