Miłość na ostatnim piętrze

Dorothy Arzner, jedna z garstki pań reżyserujących w epoce systemu produkcyjnego, autorka pierwszego dźwiękowego filmu w dziejach przedsiębiorstwa Paramount Pictures – chodzi o „Dzikie przyjęcie” (1929) – na początku lat trzydziestych zrealizowała dwa solowe projekty z Ruth Chatterton w roli głównej i według scenariusza Zoë Akins, późniejszej laureatki Pulitzera za sztukę „The Old Maid” (zaadaptowanej notabene w 1939 roku przez Edmunda Gouldinga). „Sarah i syn” oraz „Anybody’s Woman”, bo o nich mowa (oba z 1930 roku), okazały się krytycznymi i kasowymi sukcesami, co wcale nie było znowuż takie oczywiste w przypadku obrazów tworzonych przez chcące zaistnieć w Fabryce Snów kobiety. By zrobić kolejny tytuł, przeniosła się z Zachodniego Wybrzeża do Nowego Jorku, do położonej na Long Island – konkretnie: na Queensie, ale wtedy wszystko, co na wschód od Manhattanu, określano tym właśnie mianem – filii Paramountu, czyli Astoria Studios. To tam, z dala od Hollywood, choć wciąż w jego sztywnych ramach, powstali „Honorowi kochankowie” (1931).

Julia Traynor (Claudette Colbert) pracuje jako sekretarka na samym niemal szczycie wieżowca Chryslera. Jej szef, wąsaty Jerry Stafford (Fredric March), uważa, że jest prawdopodobnie najlepsza w swoim fachu. Kobieta, nie dość, że faktycznie wszystko wie, to jeszcze potrafi bez trudu opanować zapędy składającego się z samych mężczyzn zarządu firmy. Jerry kocha się w niej skrycie – no, może wcale nie aż tak skrycie, bo wystarczy mu zaledwie kwadrans czasu ekranowego, by znienacka ją pocałować – ale to bawidamek, któremu nie w głowie poważny związek. Zabrałby ją wprawdzie na rejs dookoła globu, lecz po cóż od razu ślub – bycie kawalerem najwyraźniej mu pasuje. Julia, choć zauroczona nim równie mocno, przyjmuje oświadczyny pracującego na Wall Street Phillipa Craiga (Monroe Owsley). Para pobiera się natychmiast. Kiedy ona, z obrączką na palcu, przychodzi do biura, Jerry niespodziewanie prosi ją o rękę. Julia, wyjawiwszy mu prawdę, zostaje zwolniona przezeń z pracy. Miesiące mijają. Craigowie bogacą się na giełdzie, ale Phillip inwestuje nieczysto, bo pieniędzmi należącymi między innymi do Stafforda, który zlecił mu uprzednio to zadanie. Nadciąga Czarny Czwartek, a on traci wszystko. Julia prosi Jerry’ego o pożyczkę, dając mu w zamian siebie, ale on – honorowo – wypisuje jej czek, niczego nie oczekując i nie zadając żadnych pytań. Phillip, przekonany, że do czegoś doszło pomiędzy jego żoną a jej byłym szefem, strzela do Stafforda, zaś następnie mówi policji, że za spust pociągnęła Julia! Policja tego nie kupuje. Jerry nie wnosi jednak oskarżenia – wystarczającą karą dla Phillipa jest odejście odeń małżonki.

Filmu nie polubili ani recenzujący go dziennikarze, ani widownia. Opowieść o miłosnym trójkącie w reżyserii Arzner to tymczasem dobre kino, choć w niektórych aspektach starzejące się bardzo brzydko. Pal licho przedkodeksową nieprzyzwoitość (jednym z roboczych tytułów był „Seks w biznesie”). Mankament stanowi płciowa próba sił, w pewnych przypadkach przyjemnie progresywna i nowoczesna, w innych zaś – rażąco nieodpowiednia z dzisiejszej perspektywy. Wspomniany pocałunek, przejaw molestowania w miejscu pracy, to doskonały przykład, zwłaszcza że zaburza harmonię pomiędzy bohaterami. Nie ma na niego przyzwolenia – Julia jest zszokowana zachowaniem przełożonego (co on kwituje skądinąd w typowo szowinistyczny sposób: „Mnie też to zaskoczyło”). Bez znaczenia pozostaje fakt, iż protagoniści nadają w zasadzie na tych samych falach i pasują do siebie jak ulał. Widz, owszem, bez problemu rozpoznaje to, że łączy ich uczucie, nawet jeśli niewysłowione bądź zaszyfrowane, ale granica zostaje przekroczona, a niesmak pozostaje.

Dużo dosadniejsze wydaje się i tak zachowanie Monty’ego (Charles Ruggles), kumpla Jerry’ego, który do swej partnerki (granej przez piskliwą Ginger Rogers, powtarzającej tu w istocie rolę z „Młodych z Manhattanu” w reżyserii Monty Bella z 1930 roku) zwraca się zwyczajnie po chamsku. „Trochę głupia, ale w porządku” – przedstawia ją koledze. „Przywitaj się ładnie z panem” – instruuje ją protekcjonalnie w restauracji. Relacja, która ma być komiczną odskocznią od dość poważnego dramatu, jaki rozgrywa się pomiędzy Julią, Jerrym a Phillipem, mogła być zabawna u progu brudnej dekady. Współcześnie jest nieakceptowalna, tym bardziej, że maniery mężczyzny nie zostają jakkolwiek potępione.

Co w takim razie sprawia, że to specyficzne połączenie „Tańca za dziesiątaka” (reż. Lionel Barrymore, 1931) oraz „Za biurowymi drzwiami” (reż. Melville W. Brown, 1931) jednak działa? Arzner buduje doskonałą dynamikę pomiędzy Julią a Jerrym, wydobywając zarówno to, co ich łączy, jak i to, co dzieli. On, choć pochodzi z wyższych sfer, nigdy nie patrzy na nią z góry, w przeciwieństwie do jego znajomych. Nie ma w nim snoba, który ostatecznie rodzi się w parweniuszu Phillipie. Ona zaś, pomimo tego, że jest kilka społecznych szczebli niżej, wcale nie jest – i nie czuje się! – gorsza od innych. Jest mocna, walczy o swą pozycję, ale nie agresywnie, jak bywało w filmach Warnerów, a przeciwstawiając się systemowi zgodnie z prawem. Jeśli rzeczywiście jest czymś przerażona, to tym, co naprawdę czuje do Jerry’ego. Spora w tym zasługa Colbert, znakomitej w tym okresie, czego przykładem jej rola w pominiętym w tym cyklu filmie „Manslaughter” (reż. George Abbott, 1930), w którym ekran także dzieliła z Marchem.

Plakat filmu "Honorowi kochankowie" (reż. Dorothy Arzner, 1931)

Honorowi kochankowie (1931)

Honor Among Lovers

PARAMOUNT PICTURES ● Reżyseria: Dorothy Arzner ● Scenariusz: Austin Parker i Gertrude Purcell ● Wykonawcy: Claudette Colbert, Fredric March, Monroe Owsley, Charles Ruggles i Ginger Rogers.

📅 21 marca 1931 roku ● 75 minut