Serce w Hawanie
Anita (Lupe Vélez), córka Henry’ego Morgana (Gibson Gowland), potomka słynnego pirata, po którym odziedziczył nie tylko imię, ale i temperament [mowa o walijskim bukanierze plądrującym Karaiby w drugiej połowie XVII wieku, stanowiącym główne źródło inspiracji dla Rafaela Sabatiniego, autora powieści spod znaku płaszcza i szpady pod tytułem „Kapitan Blood”], marzy o wyrwaniu się z rodzinnej wyspy i zamieszkaniu w rajskiej Hawanie, by żyć z dala od agresywnego i nadużywającego swej pozycji ojca. Nie dość, że mężczyzna chce wydać dziewczynę za mąż w zamian za pieniądze, to jeszcze wychodzi na jaw, iż jest mordercą. Gdy Anita dowiaduje się, jakie są jego plany względem jej przyszłości, postanawia działać. Ponieważ ślub zależy od przebiegu transakcji z amerykańskim kupcem Bobem Wade’em (John Holland), kobieta postanawia go zabić – nie różni się więc zbytnio od tatulka – lecz zamiast tego zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia, twierdząc nawet, że jest „zbyt przystojny, by umierać”. Będąc na skraju desperacji, ofiaruje mu siebie w zamian za transport na upragnioną Kubę.
„Hell Harbor” (1930) Henry’ego Kinga – film zawdzięczający swą nazwę niewielkiej kolonii na Morzu Karaibskim, zasiedlonej głównie, jak informuje plansza otwierająca, przez prawnuków żądnych krwi korsarzy – to utwór wyprodukowany przez niezależną wytwórnię Inspiration Pictures i dystrybuowany przez United Artists. Stosunkowo nudny, powolny jak na marynistyczną i awanturniczą przygodę, nieradzący sobie z montażem dźwięku (najpewniej przez to, że większość materiału, by co nieco zaoszczędzić, zrealizowana została w plenerze), nieudolnie łączący melodramat z elementami komedii oraz partiami muzycznymi (dużo tu egzotycznych piosenek), mało pikantny jak na kino przedkodeksowe (i na to, co o nim piszą historycy kina!), a przy tym – co znamienne – powielający krzywdzące stereotypy. Bo choć jak na dłoni widać, że King problematyzuje przemoc domową i handel kobietami, to jego bohaterka nie chce wyjść za wspólnika ojca nie dlatego, że ten też mógłby się nad nią znęcać, ale z uwagi na to, że jest brzydki. Co więcej, Anita wręcz błaga Boba, by to on ją kupił, a nie ta paskuda wybrana przez Morgana, zupełnie tak, jakby tylko taki świat znała; świat, w którym wszystko, nawet człowiek, jest na sprzedaż (ludzkie życie jest tu zresztą niewiele warte, czego dowodzić może planowanie morderstwa przez protagonistkę i jej młodocianego przyjaciela).
Co więc takiego sprawia, że „Hell Harbor” to film, którym wypada się zainteresować? Sekret tkwi w odtwórczyni głównej roli, a mianowicie zjawiskowej i magnetyzującej Lupe Vélez, która tańczy tu, śpiewa, przewraca oczami i torpeduje uśmiechem, jednocześnie – mogłoby się wydawać – pozostając zupełnie nieświadomą swego seksapilu, także wtedy, gdy eksponuje Bobowi nagie ciało (konkretnie: ramiona i nogi). Meksykańska złośnica, jak nazwała ją później Ameryka, była pierwszą latynoską aktorką, która odniosła sukces w Hollywood, choć nie aż tak znaną jak jej słynna krajanka Dolores del Río. Bez problemu odnalazła się w erze dźwiękowej („Hell Harbor” to jej drugi obraz mówiony, a pierwszy z nazwiskiem na szczycie czołówki), lecz równie dobrze, może nawet lepiej, wypada w scenach, gdzie gra twarzą, sięgając po mimikę rodem z poprzedniej dekady.
Vélez, która w 1944 roku popełniła samobójstwo, jawi się tu jako artystka wszechstronnie uzdolniona, szalenie naturalna, ciesząca się z występu przed kamerą. Problemem nie jest więc to, w jaki sposób gra – a czyni to, mieszając odpowiednio subtelność i poczucie humoru, dzięki czemu bohaterka pełna jest charyzmy, ale i współczucia (co ciekawe, zważywszy na jej mordercze zapędy) – a raczej to, jak całość napisano i wyreżyserowano. King, w latach dwudziestych i trzydziestych odnoszący liczne sukcesy komercyjne, a potem nominowany nawet do Oscara za „Pieśń o Bernadetcie” (1943) i „Wilsona” (1944), nie radzi sobie z materiałem, stereotypowo traktując latynoską sławę i przedstawiając ją raz jako niezwykle naiwną i niedojrzałą, a raz jako pewną siebie uwodzicielkę.
Fani kina klasy B powinni z kolei docenić fakt, iż King zachęcił pojawiającego się tu w jednym z epizodów Rondo Hattona, mężczyznę cierpiącego na akromegalię, by ten spróbował swych sił w Hollywood. Tak też się stało. Hatton z powodzeniem wcielał się w role potworów bez makijażu w tanich filmach grozy, jak choćby „The Brute Man” (1946) Jeana Yarbrougha.
Hell Harbor (1930)
Hell Harbor
INSPIRATION PICTURES ● Reżyseria: Henry King ● Scenariusz: Fred de Gresac, Clarke Silvernail i Brewster Morse ● Wykonawcy: Lupe Vélez, Jean Hersholt, John Holland, Gibson Gowland i Harry Allen.
📅 15 marca 1930 roku ● 93 minuty