Nauka śpiewu

Urodzona w 1899 roku Gloria Swanson należy do największych osobistości srebrnego ekranu. Jest jednym z synonimów kina, unieśmiertelnionym przez Billy’ego Wildera w „Bulwarze Zachodzącego Słońca” (1950). Debiutowała jako nastolatka w utworach przedsiębiorstwa Essanay, skąd przeniosła się najpierw do wytwórni Keystone, a potem do Triangle Film Corporation. Jeszcze przed dwudziestką podpisała kontrakt z Famous Players-Lasky Corporation – przekształconym później w Paramount – gdzie rozpoczęła współpracę z Cecilem B. DeMille’em. To on, obsadziwszy ją w takich tytułach jak „Na dobre i złe”, „Kobieta i mężczyzna” czy „Nie zmieniaj męża” (wszystkie z 1919 roku), uczynił z niej gwiazdę.

Grając w jego sypialnianych farsach, a następnie w melodramatach Sama Wooda, w których partnerował jej Rudolph Valentino („Moja amerykańska żona” z 1922 roku), osiągnęła status najlepiej zarabiającej aktorki w Hollywood i stała się wzorem do naśladowania dla milionów Amerykanek (jej życie osobiste, na czele z poślubieniem Wallace’a Beery’ego w bardzo młodym wieku, stanowiło ponadto pożywkę dla prasy). W 1926 roku zainwestowała we własną spółkę produkcyjną, której filmy dystrybuowało United Artists. To tam powstał „Intruz” (reż. Edmund Goulding, 1929), jej mówiony debiut, doceniony skądinąd przez Akademię nominacją za najlepszą rolę pierwszoplanową, i to drugą z rzędu (po „Grzechu Sadie Thompson” Raoula Walsha z 1928 roku).

W brudną dekadę weszła kilkoma mniej znaczącymi filmami. Dopiero „Dzisiaj albo nigdy” (1931)1 Mervyna LeRoya – nadzorowana przez Samuela Goldwyna nieprzyzwoita komedia romantyczna wprost zakładająca, że kobieta dopóty nie będzie wybitną śpiewaczką operową, dopóki nie zakocha się bez reszty w mężczyźnie – warte jest uwagi. To kino przedkodeksowe co się zowie: zabawne i na wskroś pieprzne. Wypożyczony od braci Warnerów LeRoy miał predyspozycje, by reżyserować utwór komiczny – wszak wcześniej zrobił nie tylko „Małego Cezara” (1931), lecz również szereg tytułów z Joem E. Brownem, w tym między innymi „Otwarte umysły” (1931). To zresztą niejedyne nazwisko, które gwarantowało steranej Wielkim Kryzysem widowni rozrywkę na najwyższym poziomie. Oparty na sztuce Lili Hatvany scenariusz do „Dzisiaj albo nigdy” napisał Ernest Vajda, stały współpracownik Ernsta Lubitscha.

Węgierska primadonna Nella Vago (Swanson) wystawia w Wenecji „Toscę” Giacomo Pucciniego. Recenzje są mieszane. Mówi się, że w swój wokal nie wkłada serca. Rudig (Ferdinand Gottschalk), jej nauczyciel śpiewu rzuca sugestię, że mogłaby się stać wielką artystką – gotową na występ w Metropolitan Opera – gdyby doświadczyła płomiennego romansu z mężczyzną. W oko wpada jej Amerykanin Jim (Melvyn Douglas), na którego Nella natrafia w pociągu do Budapesztu. Sęk w tym, że plotka niesie, iż jest on utrzymankiem dużo starszej markizy San Giovanni (Alison Skipworth). Panna Vago umawia się z nim, lecz nie ukrywa przerażenia zaistniałą sytuacją. Nie wypada przecież, by dama spotykała się z żigolakiem. Jim nie dementuje pogłosek, lecz proponuje kobiecie, by spędziła z nim noc, tę albo żadną inną. Nella godzi się, a nazajutrz – podczas spektaklu – daje popis swych umiejętności. Wreszcie śpiewa z pasji. Wnet zostaje zakontraktowana przez nowojorski teatr. Ma jednak wyrzuty sumienia. Nie dość, że przespała się z obcym, to jeszcze zapłaciła mu za usługę naszyjnikiem. Mężczyzna zwraca jej biżuterię, a ona drze zawartą umowę na strzępy. Kiedy Jim jest pewien, że Nella go kocha, wyznaje jej, iż to on jest impresariem, który dał jej pracę za oceanem, zaś markiza to tak naprawdę jego ciotka. Przed diwą otwiera się szansa na międzynarodową karierę i związek, o którym marzyła.

Po premierze dzieła LeRoya część krytyków określiła je mianem „jednego z najseksowniejszych w historii”, ostrzegając kiniarzy, że włączając „Dzisiaj albo nigdy” do repertuarów, mogą mieć kłopoty. Coś w tym rzeczywiście było. Wprawdzie cenzura wciąż jeszcze raczkowała, ale nie obyło się bez ingerencji urzędników z biura Willa Haysa, którym nie podobała się bezpośredniość, z jaką Swanson i debiutujący przed kamerą Douglas – wtedy świeży nabytek Goldwyna, wypatrzony przezeń na deskach teatru (grał, podobnie zresztą jak większość obsady, w oryginalnym scenicznym przedstawieniu), a później czołowy idol Ameryki – mają się ku sobie. Ta sugestywność, zdaniem opiniodawców, była zwyczajnie gorsząca, podobnie notabene jak scena, w której Nella słucha dźwięków uniesienia dobiegających z pokoju obok, gdzie nowożeńcy celebrują swój miesiąc miodowy.

Choć takich momentów jest tu więcej, kręcenie utworu nie należało do najłatwiejszych. Swanson była w ciąży, skrzętnie ukrywanej przed producentem (inna sprawa, że z biografii aktorki pióra Tricii Welsch wynika, iż w owym czasie była również bigamistką). Nic dziwnego. Goldwyn zamówił dla niej kostiumy od samej Coco Chanel. Suknie wnet przestały pasować i należało je przerabiać. Swanson ostatecznie wygląda w nich świetnie, ale nigdy tak obłędnie jak na pewnym zbliżeniu. Oto Nella słucha nowej piosenki, a jej twarz przeszywają skrajne emocje. Oczy zachodzą łzami, nie tylko bohaterki, ale i widza, gdyż w tym krótkim ujęciu jest coś tajemniczo wzruszającego, odsyłającego odbiorcę do złotej ery Swanson, kiedy kino było Wielkim Niemową.

Plakat filmu "Dzisiaj albo nigdy" (reż. Mervyn LeRoy, 1931)

Dzisiaj albo nigdy (1931)1

Tonight or Never

SAMUEL GOLDWYN PRODUCTIONS ● Reżyseria: Mervyn LeRoy ● Scenariusz: Ernest Vajda ● Wykonawcy: Gloria Swanson, Melvyn Douglas, Alison Skipworth, Ferdinand Gottschalk, Robert Greig, Warburton Gamble, Greta Meyer i Boris Karloff.

📅 26 grudnia 1931 roku ● 80 minut

1 Polski tytuł nadany przeze mnie na potrzeby niniejszego cyklu.